sobota, 14 grudnia 2013

Jak zwykle...

Jak zwykle zostałyśmy mile zaskoczone pożegnaniem z rodziną Montich. Oprócz niezwykle miłych życzeń i podziękowań otrzymałyśmy dwie wypchane, czerwone koperty. Wiemy o czym myślicie, nasze zaskoczenie było równie wielkie, szczególnie jak po ich otwarciu zobaczyłyśmy wielkie ślepia małych sówek oraz czek zasilający nasz skromny budżet.



Trochę było nam smutno wyjeżdżać, ale czas najwyższy wysprzątać też inne australijskie chałupy ;)

Jak zwykle pełne optymizmu myślałyśmy, że wszystko będzie dobrze. Do kolejnej farmy zawiózł nas tata Bena, który jest uroczym, starszym panem, ale jego australijski angielski byłyśmy w stanie pojąć jedynie w 30%. Pewnie myślał, że jesteśmy nieco ograniczone, bo na większość jego pytań (chyba to były pytania) odpowiadałyśmy: "aha", "ok", "tak?", "naprawdę?", "niesamowite" :)

Jak zwykle trafiłyśmy do miłej rodzinki Mitchell'ów, z trójką bardzo, ale to bardzo wygadanych dziewczynek. Dwie z nich to bliźniaczki (czy każda australijska rodzina ma bliźniaki?), które nie wiedząc czemu upatrzyły sobie właśnie mnie... Momentami było naprawdę ciężko. Jak zwykle nie wiedziałyśmy jak poruszyć temat wynagrodzenia za naszą pracę i jak zwykle okazało się, że harujemy jedynie za jedzenie i nocleg. Przekleństwom nie było końca... Tyle dobrze, że malowanie werandy jest zajęciem znacznie przyjemniejszym niż mycie okien, a żarcie póki co jest przepyszne.




Ps. Telefony nam znowu nie działają, internet mamy mocno ograniczony, a wczoraj na kilka godzin zgasło światło, więc musiałyśmy się kąpać w basenie. Ot i australijskie życie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

AddThis