wtorek, 25 lutego 2014

Australia - podsumowanie

Australia od zawsze była wielkim marzeniem Kasi, która chciała zobaczyć kangury żyjące na wolności, a nie podróbki w zoo. Początkowo zastanawiałyśmy się czy 3 miesiące to nie jest za długo, nie tylko z obawy czy wystarczy nam pieniędzy, ale też pod względem organizacyjnym (to ogromny kraj, wiele miejsc do zobaczenia, a dystanse ogromne). Jednak jak się okazało nasze obawy były zupełnie bezpodstawne, ponieważ przez cały ten czas nie opuszczało nas szczęście, poznałyśmy wielu wspaniałych ludzi, a w dniu wyjazdu pytałyśmy siebie kiedy to minęło.

1. Informacje ogólne:
- powierzchnia: prawie 7,7 mln km2 (to prawie 24,5 x powierzchnia Polski), to jedyny kraj który swą powierzchnią obejmuje cały kontynent.
- populacja: prawie 23 mln (to około 60 % populacji Polski)
- wody śródlądowe stanowią jedynie 1% powierzchni kraju
- waluta: dolar australijski, 1 AUD to 2,74 PLN
- stolica: Canberra
- język: angielski
- strefa czasowa: GTM od+ 8 do +11 zimą i od +8 do +12 latem
- Australia leży w zasięgu trzech stref klimatycznych: podrównikowej, zwrotnikowej i podzwrtotnikowej.
- 2/3 jej powierzchni stanowią obszary pustynne

2. Transport
Najbardziej popularnym środkiem transportu jest samochód. Linie autobusowe i połączenia kolejowe funkcjonują tylko między dużymi miastami i są dość kosztowne, dlatego wiekszość australijczyków podróżuje samolotami (ceny za bilety lotnicze nie są wygórowane, często porównywalne do przejazdów autobusowych lub kolejowych).



3. Ceny
1 dolar (AUD) to ok 2,7 PLN. Australia jest jednym z najdroższych krajów świata. Ceny są tu zbliżone do tych w Norwegii. Przykłady:
- chleb - 5 -6 AUD
- jajka 6 sztuk - 4-5 AUD
- serek do smarowania pieczywa - 4-5 AUD
- filet z kurczaka - 12-15 AUD za kg
- jabłka - 5-6 AUD za kg
- marchewki - 2-3 AUD za kg
- paliwo 1,4-1,5 AUD za litr
- woda 1-3 AUD za litr
Nabiał jest drogi, gdyż nie hoduje się tu dużo krów mlecznych.



4. Jedzenie
Przeważa kuchnia kontynentalna z dużą ilością czerwonego mięsa (głównie wołowiny). Proste sałatki, dużo owoców (naszym numerem 1 było świeże i soczyste mango). Śniadania są lekkie i słodkie, głównie podawane są płatki z mlekiem lub tosty. Lunch wygląda przeważnie jak nasza polska kolacja. Obiady jada się wieczorami, całą rodziną zasiada się wówczas przy jedn stole. Jest to najbardziej obfity posiłek w ciągu dnia. Wynika to głównie z wysokich temperatur w ciągu dnia, jest wówczas za gorąco nas ciepłe, sycące danie.
To co nam najbardziej utkwiło nam w pamieci to Vegimite - paskudne smarowidło o smaku kostki rosołowej warzywnej, które jest tutaj lokalnym przystankiem. Z najdziwniejszych połączeń smakowych, które wypróbowałyśmy to prawdziwe (słone) masło orzechowe z miodem.
Troche smutny jest fakt, że Australijczycy marnują duże ilości jedzenia, szczególnie ci mieszkający na farmach. Wynika to przede wszystkim z dużych odległości do sklepów, co przekłada się na wielkie zapasy jedzenia chomikowane w ogromnych szafach i specjalnych chłodniach budowanych właśnie w tym celu. Niestety często sami nie są świadomi jak dużo mają jedzenia.




5. Ludzie
Australijczycy są bardzo wyluzowani i zrelaksowani. Nie przywiązują dużej wagi do ubioru. Nie dbają o porządek.
przeciętny Australijczyk nie zna dobrze żadnego języka obcego. Obecnie w szkołach popularna jest nauka języka chińskiego oraz japońskiego, ze względu na bliskie kontakty gospodarcze z tymi krajami.
W pierwszym kontakcie wydają się być bardzo otwarci, jednak konwersacje są przeważnie dość płytkie i z reguły bardziej kurtuazyjne niż poparte prawdziwym zainteresowaniem.
Uważają się za naród rasistowski, my jednak nie do końca podzielamy tę opinię. Z tego co udało nam się dowiedzieć obcokrajowcy, którzy wyrażają chęć asymilacji ze społeczeństwem są traktowani jako pełnoprawna część społeczenstwa.

6. Jezyk
Australijski angielski różni się  od brytyjskiego angielskiego. Mocno wyczuwalne są różnice w intonacji, co widoczne jest zwłaszcza w outbacku.
Charakterystyczne jest skracanie słów, np. Australia = Aussie, breakfast (śniadanie) = breaky, good morning (dzień dobry)  = good day, chicken (kurczak) = chook, barbeque (grill) = barbie, sunglasses (okulary słoneczne) = sunnies. Przypuszczalnie skracanie słów ma na celu zjednanie sobie rozmówcy (tak piszą mądre głowy). W mowie potocznej często używają nieformalnego języka - slangu.

6. Status materialny
W Australii właściwie nie można mówić o biedocie. Ci, którzy żyją na skraju ubóstwa, robią to na własne życzenie, bowiem opieka socjalna tutaj jest na bardzo wysokim poziomie (np.: zasiłek dla bezrobotnych można otrzymywać przez całe życie, a każdy obywatel może korzystać z bezpłatnej opieki medycznej). Ludzie (w porównaniu z Polską) są tutaj z reguły albo bogaci, albo potwornie bogaci. Każdy, dosłownie każdy ma swój samochód, czasami nawet kilka - i to nie byle jakich. Większość australijczyków ze względu na liczne drogi szutrowe posiada samochód terenowy. Basen w ogrodzie również nikogo nie dziwi. Wysokie zarobki pozwalają na kupno własnego mieszkania juz w przeciągu kilku lat. Nie ważne gdzie pracują, czy na cały, czy na pół etatu, przeciętny australijczyk nie martwi się o jutro, bo zarobki umożliwiają mu spokojne i w miarę beztroskiej życie.




7. Aborygeni
Aborygeni to rdzenni mieszkańcy Australii. Przybyli tam około 40-65 tys. lat temu,  prawdopodobnie z południowo-wschodniej Azji. Prowadzili koczowniczy tryb życia. Byli uzależnieni od otaczającego ich środowiska i bardzo z nim związani. Zajmowali sie łowiectwem i zbieractwem. Teraz zamieszkują głównie słabo zaludnione i nieurodzajne obszary Australii Zachodniej, Queensland i Terytorium Północnego. Wielu z nich zamieszkuje także uboższe przedmieścia w wielkich miastach. Religia Aborygenów jest silnie związana z naturą i ziemią. Czcili oni ziemię, wierząc, że duchy przodków nadały jej kształt w dalekiej przeszłości zwanej Czasem Snu. Aborygeni są znani z pięknych malowideł. Tradycyjnie sztuka aborygeńska była sztuką użytkową. Malowanie przedmiotów, ścian było jedynie upiększaniem codziennego życia. Dzieki temu przekazywali oni również tradycje z pokolenia na pokolenie. Bardzo ciekawa jest technika malowania - malunek punktami. Przez sztukę Aborygeni chcą przekazać, że można żyć w zgodzie i harmonii ze światem, w spokoju ducha.

W historii Aborygenow jest wiele smutnych wydarzeń związanych z czasem kolonizacji. Od kiedy to zaczęto zabierać im ziemie i zmuszać do życia w bardziej cywilizowanych warunkach pozbawiając ich prawa do zatrzymania własnej tożsamości. Niechlubnym zajściem było odbieranie Aborygenom dzieci i oddanie ich na wychowanie białym lub do placówek wychowawczych. Pokolenie to nosi nazwę straconego pokolenia i nadal jest bardzo bolesnym wspomnieniem dla wielu osób. Wielu spośród rdzennej ludności popadło w nałóg alkoholowy, wielu nadal nie potrafi zasymilować się ze społeczeństwem. Smutny jest fakt, że dopiero w 1967 roku przyznano im prawa obywatelskie.

Obecnie w tak wielokulturowym kraju jakim jest Australia, gdzie każdy jest imigrantem lub potomkiem imigranta, ta rdzenna ludność nadal jest postrzegana jako obywatele drugiej lub trzeciej kategorii.

Historia Aborygenów jako rdzennych mieszkańców tego kontynentu jest pomijana na lekcjach historii.






8. Smaczki
- nie zdziwcie się, gdy odwiedzając rodzimych australijczyków zauważycie oryginalne naklejki na lodówkach, pralkach, zmywarkach itp. Nie, nie zapomnieli ich zdjąć, oni po prostu celowo je zostawiają, nikt nie wie jednak dlaczego :)
- jeśli kiedyś zamieszkasz w Australii i jakimś cudem staniesz się posiadaczem australijskiej flagi, powinieneś zapoznać się z przepisami prawnymi regulującymi godziny i sposób jej wieszania, zdejmowania i przechowywania
- pamiętaj, że po smacznym obiedzie, to właśnie Ty powinieneś pozmywać gary. Zgodnie z tutejszą tradycją sprzątaniem zajmują się Ci, którzy nie gotowali.

poniedziałek, 24 lutego 2014

Powrót do przeszłości

Na lotnisko w Perth udałyśmy się wcześniej niż potrzebowałyśmy, jednak upał dawał nam się solidnie we znaki, a bagaże z całym dobytkiem nie ułatwiały sprawy. Szybki prysznic, kolacja i znalazłyśmy się w samolocie do Singapuru. Pierwszy z wielu czekających nas odcinków podróży upłynął dość szybko i spokojnie i tak oto o 3 nad ranem wylądowałyśmy na (podobno) najbardziej przyjaznym pasażerom lotnisku na świecie.



Nastawione bardzo pozytywnie dzięki informacjom zaczerpniętym na stronie www lotniska, z niecierpliwością czekałyśmy na specjalne pomieszczenia do spania, bezpłatną wycieczkę po mieście oraz bony na lunch. Jednak wszystkie nasze marzenia i pragnienia w jednej chwili prysły jak bańka mydlana, ponieważ te cudowne atrakcje zarezerwowane są jedynie dla osób odbywających podróż w tranzycie lotów połączonych, a nie korzystających z niskobudżetowych linii lotniczych... Tym sposobem spędziłyśmy 14 godzin w tej "gorszej" części lotniska, gdzie internet działał tylko w jednym miejscu, wszystkie kontakty były zamknięte na kłódki, za prysznice trzeba było płacić, 90% osób stanowili mężczyźni, a ja byłam jedyną blondynką wśród osób obojga płci.



Kolejny odcinek podróży zapowiadał się znacznie lepiej. Dostałyśmy naprawdę świetne miejscówki - koło okna, bez foteli z przodu, dużo miejsca na nogi i bez zbędnego towarzystwa w najbliższej okolicy. Zdążyłyśmy tylko zrobić sobie pamiątkowe zdjęcia, gdy okazało się, że na lotnisku przydzielono nam miejsca przeznaczone dla... obsługi samolotu... Na szczęście kapitan samolotu w zamian zaproponował nam miejsca w pierwszej klasie:)




Lotnisko w Jeddah zapamiętamy jako jedno z najgorszych, na jakich byłyśmy. W porównaniu z Rijad, przez który leciałyśmy na Filipiny, było niesamowicie ciasne, zatłoczone, brudne i dyskryminujące (2 toalety dla mężczyzn i tylko jedną dla kobiet). Nawet na podłodze ciężko było znaleźć miejsce na chwilę wytchnienia. Oczywiście o prysznicach można było tylko pomarzyć, ale potrzeba odświeżenia się była silniejsza... Tym oto sposobem przekroczyłyśmy kolejne bariery - umyłyśmy się w toalecie za pomocą węża z zimną wodą znajdującego się tuż obok (nie pytajcie skąd on się tam wziął i do czego służył, nie mamy zielonego pojęcia).




W końcu po wielu godzinach męczącej podróży wylądowałyśmy w zimnym i mokrym Paryżu, gdzie na najbliższy tydzień zostawiłam Monię w dobrych rękach. Sama zaś przesiadłam się do kolejnego samolotu do Kolonii, gdzie czekała na mnie rodzinka.

Nie myślicie jednak, że to koniec naszej podróży!!! To jedynie przystanek przed kolejnym jej etapem - Ameryką Południową :)

czwartek, 20 lutego 2014

Pożegnanie z Australią

Na naszego kolejnego hosta - Johna, miałyśmy czekać do południa na lotnisku. Przed nami była więc kolejna noc w terminalu ze stałym dostępem do internetu. Niestety i tym razem nasz tymczasowy dom został zamknięty i do 4 rano włóczyłyśmy się na zewnątrz. Poranne słonce w Perth nie pozwalało nam zasnąć na ławce.


John okazał się być bardzo sympatycznym, młodym człowiekiem, ale jego nieśmiałość wprawiała nas w zakłopotanie. Nie bardzo wiedziałyśmy jak się w stosunku do niego zachować. Na szczęście zawsze gdzieś w pobliżu kręcił się Marek, przyjaciel Johna, który kruszył lód skrępowania swoim poczuciem humoru.



Po południu wybraliśmy się wszyscy na pobliską plażę, ale silny wiatr podrywający piasek zmusił nas do pójścia na piwo do pubu. Pierwsze i ostatnie małe piwko w lokalu kosztowało nas po 7 ciężko zarobionych australijskich dolarów... Wieczorem stoczyliśmy bitwę na widelce, siedząc przy stole z pysznym jedzeniem z grila- kukurydza, kurczak, pieczone ziemniaki, pieczarki...palce lizać.

Kolejnego dnia wybrałyśmy się promem na wyspę Rottnet. To cudowne miejsce z iddylicznymi plażami i przejrzystą, błękitno-lazurową wodą. Nie bardzo chciało nam się z niej wychodzić wprost pod żarzące słońce, ale miałyśmy jeszcze spory kawał drogi do przejechania na rowerach (wynajętych).





Piękne widoki przyczyniły się do diametralnej zmiany naszego planu dnia. O ile przez 3 miesiące podróży udało nam się nie zrobić sobie krzywdy, tak dzień przed wylotem polała się wreszcie krew. Jazda na rowerze może być niebezpieczna nawet na płaskiej wyspie, o czym przekonałam się na własnej skórze. Kasia miała okazję sprawdzić się w roli sanitariuszki i nawet jej się to udało; ) A ja przejechałam autobusem pełnym turystów leżąc sobie wygodnie i jęcząc ;) Na szczęście skończyło się na kilku mniejszych, tudzież większych zadrapaniach.


No i nastał czwartek, dzień wylotu z kraju kangura i misia koali. Ostatnie pranie, pakowanie, wyrzucanie zbędnego bagażu, czyli śmieci i koniec. A! Jeszcze spuszczanie powietrza z naszego materaco-łóżka metodą "na Kasię".


Leniwa włóczęga po rozgrzanym do czerwoności Perth, zakupy racji żywieniowych na trzy kolejne lotniska (Perth-Singapur-Jeddah) i ostatnie lody w Mc Donald's.






Do usłyszenia z Europy; )
Zimno tam macie, co?

poniedziałek, 17 lutego 2014

Eureka

Po tygodniu spędzonym w dziczy i kolejnej nocy na lotnisku wróciłyśmy do Melbourne, chyba najbardziej europejskiego miasta w Australii.  Nie spodziewałyśmy się, że kiedykolwiek będziemy nocować w takim apartamencie, w jakim mieszka nasz nowy host. Eureka tower - najwyższy w mieście 99-cio piętrowy wieżowiec,  zrobił na nas ogromne wrażenie.




Niestety każdorazowy wjazd windą na 47 piętro kończył się zawrotami głowy. A stosowana przez nas technika bezdechu, czyli wciągnij powietrze i wytrzymaj ile się da, kończyła się spazmami śmiechu.Mimo wszystko, widok panoramy miasta i oceanu z takiej perspektywy daje chwilowe poczucie wyjątkowości ; )

Okazało się, że nasz gospodarz, o wdzięcznym nazwisku McDonald jest dobrym znajomym Jessici, fantastycznej dziewczyny, z którą wracałyśmy na stopa z Phillip Island. Wieczorem czekała nas wszystkich pyszna kolacja (walentynkowa;)) i wino. Gwiazdą wieczoru była niewątpliwie mała Emma, trzymiesięczna córeczka Jessici, słodka jak cukierek.





W sobotni leniwy poranek wybraliśmy na pobliski targ, w celach poznawczo-obserwacyjnych. Smakowita kawa wypełniła nasze brzuszku, a do pełni szczęścia zabrakło jedynie muffinów od Agadoo. Ale ponoć nie można mieć wszystkiego w jednej chwili, a szkoda...



Po zwiedzeniu miasta i zakupach w naszym ulubionym sklepie marki Coles zaszyłyśmy się w Eurece. Wzgardziłyśmy propozycją naszego hosta, który zaprosił nas na imprezę do swoich znajomych. Wygodna kanapa i film okazały się być dla nas idealnym rozwiązaniem na wieczór.

Będąc w Melbourne nie mogłyśmy pominąć żelaznego punktu programu, jakim jest Great Ocean Road oraz 12 Apostoles.
Urwiste wybrzeże ciągnie się na długości 243 kilometrów na zachód. Jest to niezwykle piękne miejsce a jednocześnie bardzo niebezpieczne, fale morskie są tu bardzo silne i ciągle zdarza się, że jakaś łodź roztrzaskuje się o klify.  Najlepiej wybrać się tutaj w tygodniu, aby uniknąć wszędobylskich turystów.








Widziałyśmy takie dziwne ptaszyska, wyglądem przypominające sowy.

Po zjedzeniu przygotowanego przez nas wyśmienitego spagetti spakowałyśmy nasze plecaki. Pożegnałyśmy wzrokiem pana portiera z Eureki i w drogę!
Dzisiaj wylatujemy do Perth, gdzie spędzimy ostatnie dni na tym kontynencie.

Spagetti dobrze smakuje też na zimno. Wystarczy zapaakować je do woreczka foliowego (w przypadku, gdy nie posiada się pudełka), a potem do tekturowego pudełka i am,  kolacja gotowa.

czwartek, 13 lutego 2014

Diabelska kraina

Z niecierpliwością czekałyśmy na przyjazd Brendana, który wypożyczonym samochodem i z całym ekwipunkiem rzeczy niezbędnych na camping (koce, pościel, garnek, patelnia, kratki do grillowania, talerze, express do kawy, etc.) odebrał nas od naszego hosta. Wszyscy wiedzieliśmy, że przez ten tydzień chcemy: połazić po górach, biwakować, objechać całą wyspę i przede wszystkim dobrze się bawić :) Niestety nie udało nam się zobaczyć wszystkiego, co chcieliśmy, ale  to co zobaczyliśmy i przeżyliśmy i tak sprawiło, że to był świetny tydzień.

Dzień pierwszy
Naszą wycieczkę rozpoczęliśmy od góry Wellington znajdującej się tuż obok Hobartu, z pięknym widokiem na całe miasto i zatokę. Niestety ścieżka na szczyt była tak kiepsko oznaczona, że nim się obejrzeliśmy, dojechaliśmy tam samochodem...




Po krótkim spacerze ruszyliśmy na znajdującą się nieopodal wyspę Bruny, po drodze zaopatrując się w tanie (1 dolar), pyszne, lokalne jabłka. Wieczór spędziliśmy na przyjemnym campingu nieopodal plaży, przy ciepłym ognisku, z przepyszną jagnieciną, w towarzystwie lokalnego zwierzaka - possuma.




Dzień drugi.
Skoro już znaleźliśmy się na wyspie, skorzystaliśmy z okazji i wybraliśmy się na spacer wzdłuż wybrzeża. Pomimo tego, że nad oceanem byliśmy już wielokrotnie, nadal zachwycałyśmy się kolorem wody w połączeniu ze skalistym wybrzeżem.





Kolejnym naszym przystankiem był park narodowy Mt. Field, w którym mogliśmy podziwiać prawie 100 metrowe drzewa. Wyższe znajdują się tylko w Californii.






Długo szukaliśmy kolejnego miejsca na nocleg, kilka godzin spędziliśmy w naszym nissanie podziwiając uroki parku narodowego Franklin - Gordon. Tuż przed campingiem natknęliśmy się na pożary, wciąż dymiące się wzgórza i całe spalone lasy... Na miejscu okazało się, że musimy być przygotowani na ewentualną ewakuację, jakby pożar podszedł niebezpiecznie blisko. Na szczęście noc była spokojna :)









Dzień trzeci.
Od rana pogoda trzymała nas w niepewności, jakby się uparła, że akurat dziś będzie się z nami bawić w kotka i myszkę. Zdążyliśmy tylko zobaczyć małe miasteczko Strahan i rozpadło się na dobre. Z 24 porannych stopni Celsjusza zrobiło się zaledwie 8, wietrznych i mokrych. Dojeżdżając do kolejnego punktu naszego programu - Wodospadów Montezumy, już wiedzieliśmy, że niestety będziemy musieli z nich zrezygnować... Tym razem deszcz nas pokonał. Uciekając przed nim bardziej na północ, znaleźliśmy świetne miejsce na biwak - nad samym jeziorem, w oddali od ludzi i cywilizacji, we wszystkich ubraniach jakie mieliśmy, przy żarze ogniska i kolejnej pysznej kolacji było nam po prostu dobrze.






Dzień czwarty.
Trochę nam się przysnęło i zanim wybraliśmy się w góry Cradle okazało się, że jest grubo po 12... Na miejscu czekała nas kolejna niespodzianka. Bus, który kursuje między parkingiem a wyjściem na szlak jeździ tylko do 16.20... Czyżby Australijczycy nie lubili tak chodzić po górach jak Polacy? Z powodu braku czasu, musieliśmy nieco zmodyfikować nasze plany i zdobyć nieco inne szczyty niż było planowane.




Miejsce jednak mimo wszystko zrobiło na nas duże wrażenie, a pogoda tym razem spisała się na medal! Dodając do tego świetną miejscówkę z prysznicem (wow), kolejną wyśmienitą kolację (jak dobrze podróżować z kimś kto lubi i umie gotować!), dzień zaliczyliśmy do bardzo udanych :)










Dzień piąty
Dzień rozpoczęliśmy od dojedzenia resztek z kolacji i wyruszyliśmy zobaczyć Leven Canion. Jak na liczne objazdy, trudny i zakręcony dojazd, widok kanionu trochę nas rozczarował.





Większość dnia spędziliśmy jednak w samochodzie, docierając do jednej z najpiękniejszych plaż, jakie miałyśmy okazję zobaczyć - bay of fires (zatoka ognia), która swoją nazwę zawdzięcza charakterystycznemu, rdzawemu nalotowi, pokrywajacemu skały wybrzeża.








Wieczór niezwykle przyjemny z podziałem obowiązków - mężczyzna zdobywa pożywienie (łowi ryby i gotuje), kobiety odpoczywają i delektują się przyjemnym spacerem :)

Dzień szósty
Poranny spacer o wschodzie słońca, tylko my, morza szum, ptaków śpiew... Jakże przyjemnie było tak rozpocząć dzień, szczególnie, że znowu czekała nas długa podróż samochodem... Na szczęście poszło szybciej niż się spodziewaliśmy i już po południu dotarliśmy na Tasman Pekinsula, czyli wyspę, na której znajdowało się słynne więzienie angielskich zesłańców znane pod nazwą "Port Artur".







Camping rozbiliśmy blisko wybrzeża, co zaowocowało dobrym połowem. Po raz pierwszy mogłyśmy spróbować jak smakuje świeżo złowiona i doskonale przyrządzona kalamara. Mmmmmm... Palce lizać!





Dzień siódmy
Ostatni dzień pobytu na wyspie poświęciliśmy na trekking wzdłuż wybrzeża, w poszukiwaniu idealnego miejsca na przyszłe wędkarskie wyprawy Brendana. Trzeba przyznać, że jest w czym wybierać!






Korzystając z okazji posiadania tak dobrego kucharza, nie mogłyśmy wybrać lepszego momentu na sprobowanie... kangura :) nie pytajcie jednak jak smakuje. Poza tym, że mięso jest chude i smaczne, niewiele więcej jesteśmy w stanie o nim powiedzieć.

Pakowanie, oddanie samochodu do wypożyczalni, pożegnanie... I znowu wylądowałyśmy na lotnisku w Melbourne... A do wyjazdu z Australii został już tylko tydzień.



Tasmanię będziemy wspominać jako najlepszy punkt Australijskiej wyprawy. Dobrze, że trafiłyśmy na nią dopiero teraz, pod koniec naszej wyprawy, bo chyba już nic (szczególnie miasta, które nam zostały do odwiedzenia), nie jest w stanie jej przebić...























piątek, 7 lutego 2014

Leniuchowanie w Hobarcie

Tasmania powitała nas dość chłodno, rześkie powietrze pobudziło nasze zaspane mordki. Niestety już na początku straciłymy część naszego cennego prowiantu. Czujna psina wyniuchała w torebce Kasi jabłka i marchewki, które zostały poddane kwarantannie... Tasmania jest znana z hodowli jabłek i w obawie przed szkodnikami mogącymi się tutaj przedostać  z jedzeniem wprowadzono zakaz wwozu wszelkich produktów żywnościowych. Na szczęście nikt nie zauważył, że miałyśmy w bagażu jeszcze chleb i  resztki suszonych fig, przynajmniej zostało nam coś na śniadanie.

Nocleg w Hobarcie miałyśmy zarezerwowany u Roberta, australijskiego poligloty. Przez dwa dni z okien jego apartamentu mogłyśmy podziwiać piękną zatokę i wschody słońca.




Niezwykłe wrażenie zrobiła na nas liczba książek, którymi skrzętnie upchane są wszystkie półki i zakamarki. Wśród różnorodnych, czasami dość egzotycznych słowników (portorykańskiego, chińskiego czy mongolskiego) znalazłyśmy kilka książek w naszym języku.

Pierwszy dzień spędziłyśmy spacerując po centrum, które zlokalizowane jest wzdłuż portu. Małe, urokliwe domki tworzą niesamowity klimat tego miasta. Przyjemnie było posłuchać ciekawych historii, których Robert zna wiele i chętnie się nimi dzieli. Towarzystwa dotrzymywał nam również bardzo sympatyczny Niemiec, przyjaciel Roberta, który rozbrajał nas cudownym poczuciem humoru.





Po południu, zmęczone po nieprzespanej nocy ucięłyśmy sobie dwugodzinną drzemkę. I tak, trochę leniwie, minął nam jeden dzień.
Kolejnego wybrałyśmy się na spacer na jedno z okolicznych wzgórz, by podziwiać panoramę miasta, a później poleżałyśmy beztrosko na plaży. Wygląda na to, że "nicnierobienie" wychodzi nam ostatnio najlepiej.







Dzisiaj rano obudziło nas piękne słońce, które oświetliło wody zatoki. Czas się pakować. Tego chyba nie lubimy najbardziej. Kolejny tydzień spędzimy w buszu, mamy zamiar spać w namiocie, kąpać się w rzece, włóczyć po górach, oglądać gwiazdy i szukać diabła tasmańskiego.  Będziemy pod dobrą (mam nadzieję; )) opieką Brandana, naszego hosta z Blue Mountains.

Macie zatem tydzień wolnego od nas...
Tydzień na tęsknotę za nami ;)

AddThis