czwartek, 13 lutego 2014

Diabelska kraina

Z niecierpliwością czekałyśmy na przyjazd Brendana, który wypożyczonym samochodem i z całym ekwipunkiem rzeczy niezbędnych na camping (koce, pościel, garnek, patelnia, kratki do grillowania, talerze, express do kawy, etc.) odebrał nas od naszego hosta. Wszyscy wiedzieliśmy, że przez ten tydzień chcemy: połazić po górach, biwakować, objechać całą wyspę i przede wszystkim dobrze się bawić :) Niestety nie udało nam się zobaczyć wszystkiego, co chcieliśmy, ale  to co zobaczyliśmy i przeżyliśmy i tak sprawiło, że to był świetny tydzień.

Dzień pierwszy
Naszą wycieczkę rozpoczęliśmy od góry Wellington znajdującej się tuż obok Hobartu, z pięknym widokiem na całe miasto i zatokę. Niestety ścieżka na szczyt była tak kiepsko oznaczona, że nim się obejrzeliśmy, dojechaliśmy tam samochodem...




Po krótkim spacerze ruszyliśmy na znajdującą się nieopodal wyspę Bruny, po drodze zaopatrując się w tanie (1 dolar), pyszne, lokalne jabłka. Wieczór spędziliśmy na przyjemnym campingu nieopodal plaży, przy ciepłym ognisku, z przepyszną jagnieciną, w towarzystwie lokalnego zwierzaka - possuma.




Dzień drugi.
Skoro już znaleźliśmy się na wyspie, skorzystaliśmy z okazji i wybraliśmy się na spacer wzdłuż wybrzeża. Pomimo tego, że nad oceanem byliśmy już wielokrotnie, nadal zachwycałyśmy się kolorem wody w połączeniu ze skalistym wybrzeżem.





Kolejnym naszym przystankiem był park narodowy Mt. Field, w którym mogliśmy podziwiać prawie 100 metrowe drzewa. Wyższe znajdują się tylko w Californii.






Długo szukaliśmy kolejnego miejsca na nocleg, kilka godzin spędziliśmy w naszym nissanie podziwiając uroki parku narodowego Franklin - Gordon. Tuż przed campingiem natknęliśmy się na pożary, wciąż dymiące się wzgórza i całe spalone lasy... Na miejscu okazało się, że musimy być przygotowani na ewentualną ewakuację, jakby pożar podszedł niebezpiecznie blisko. Na szczęście noc była spokojna :)









Dzień trzeci.
Od rana pogoda trzymała nas w niepewności, jakby się uparła, że akurat dziś będzie się z nami bawić w kotka i myszkę. Zdążyliśmy tylko zobaczyć małe miasteczko Strahan i rozpadło się na dobre. Z 24 porannych stopni Celsjusza zrobiło się zaledwie 8, wietrznych i mokrych. Dojeżdżając do kolejnego punktu naszego programu - Wodospadów Montezumy, już wiedzieliśmy, że niestety będziemy musieli z nich zrezygnować... Tym razem deszcz nas pokonał. Uciekając przed nim bardziej na północ, znaleźliśmy świetne miejsce na biwak - nad samym jeziorem, w oddali od ludzi i cywilizacji, we wszystkich ubraniach jakie mieliśmy, przy żarze ogniska i kolejnej pysznej kolacji było nam po prostu dobrze.






Dzień czwarty.
Trochę nam się przysnęło i zanim wybraliśmy się w góry Cradle okazało się, że jest grubo po 12... Na miejscu czekała nas kolejna niespodzianka. Bus, który kursuje między parkingiem a wyjściem na szlak jeździ tylko do 16.20... Czyżby Australijczycy nie lubili tak chodzić po górach jak Polacy? Z powodu braku czasu, musieliśmy nieco zmodyfikować nasze plany i zdobyć nieco inne szczyty niż było planowane.




Miejsce jednak mimo wszystko zrobiło na nas duże wrażenie, a pogoda tym razem spisała się na medal! Dodając do tego świetną miejscówkę z prysznicem (wow), kolejną wyśmienitą kolację (jak dobrze podróżować z kimś kto lubi i umie gotować!), dzień zaliczyliśmy do bardzo udanych :)










Dzień piąty
Dzień rozpoczęliśmy od dojedzenia resztek z kolacji i wyruszyliśmy zobaczyć Leven Canion. Jak na liczne objazdy, trudny i zakręcony dojazd, widok kanionu trochę nas rozczarował.





Większość dnia spędziliśmy jednak w samochodzie, docierając do jednej z najpiękniejszych plaż, jakie miałyśmy okazję zobaczyć - bay of fires (zatoka ognia), która swoją nazwę zawdzięcza charakterystycznemu, rdzawemu nalotowi, pokrywajacemu skały wybrzeża.








Wieczór niezwykle przyjemny z podziałem obowiązków - mężczyzna zdobywa pożywienie (łowi ryby i gotuje), kobiety odpoczywają i delektują się przyjemnym spacerem :)

Dzień szósty
Poranny spacer o wschodzie słońca, tylko my, morza szum, ptaków śpiew... Jakże przyjemnie było tak rozpocząć dzień, szczególnie, że znowu czekała nas długa podróż samochodem... Na szczęście poszło szybciej niż się spodziewaliśmy i już po południu dotarliśmy na Tasman Pekinsula, czyli wyspę, na której znajdowało się słynne więzienie angielskich zesłańców znane pod nazwą "Port Artur".







Camping rozbiliśmy blisko wybrzeża, co zaowocowało dobrym połowem. Po raz pierwszy mogłyśmy spróbować jak smakuje świeżo złowiona i doskonale przyrządzona kalamara. Mmmmmm... Palce lizać!





Dzień siódmy
Ostatni dzień pobytu na wyspie poświęciliśmy na trekking wzdłuż wybrzeża, w poszukiwaniu idealnego miejsca na przyszłe wędkarskie wyprawy Brendana. Trzeba przyznać, że jest w czym wybierać!






Korzystając z okazji posiadania tak dobrego kucharza, nie mogłyśmy wybrać lepszego momentu na sprobowanie... kangura :) nie pytajcie jednak jak smakuje. Poza tym, że mięso jest chude i smaczne, niewiele więcej jesteśmy w stanie o nim powiedzieć.

Pakowanie, oddanie samochodu do wypożyczalni, pożegnanie... I znowu wylądowałyśmy na lotnisku w Melbourne... A do wyjazdu z Australii został już tylko tydzień.



Tasmanię będziemy wspominać jako najlepszy punkt Australijskiej wyprawy. Dobrze, że trafiłyśmy na nią dopiero teraz, pod koniec naszej wyprawy, bo chyba już nic (szczególnie miasta, które nam zostały do odwiedzenia), nie jest w stanie jej przebić...























1 komentarz:

  1. Gratuluje udanej wyprawy ;)
    A my w Polsce cieszymy sie z sukcesu naszych "złotek" z Soczi :) Justyny Kowlaczyk, Kamila Stocha i Zbyszka Bródki. Można powiedzieć, że jeszcze jeden czwarty wygrany - to firma 4F, taka reklama - bezcenne;)

    OdpowiedzUsuń

AddThis