poniedziałek, 31 marca 2014

Kryzys zachodzącego słońca...

Kolejne dwie miejscowości, do których przygnało nas przeznaczenie to Necocli oraz Chigorodo. Pierwsza z nich zaskoczyła nas pięknymi plażami. Tak bardzo, że nie spodziewając się niczego nowego wyruszyłyśmy na długi spacer wzdłuż wybrzeża nie zabierając że sobą aparatu. Więc bardzo nam przykro, zdjęcia są tylko z zachodu słońca.






Trochę mniejszym zaskoczeniem, bo czułyśmy już od jakiegoś czasu, że coś się święci, był kryzys, jaki nas dopadł. Już od jakiegoś czasu każda z nas wspominała, że sposób, w jaki obecnie podróżujemy nie do końca jest taki, o jakim myślałyśmy. Codzienne wielogodzinne podróże autobusem, szukanie hotelu, jedzenia, internetu, krótki spacer i tyle... Wiele miejsc jest tu dla turystów niedostępnych, drogich lub ograniczonych. W góry najlepiej z wykupioną wycieczką, i w nocy, bo tak gorąco. Temperatura nie pozwala spacerować pomiędzy godzinami 11 a 15, no więc nie wychodzimy i kisimy się we własnym sosie, bo po pięciu miesiącach czasem i tematów do rozmów brakuje... Jednym słowem dopadł nas dół i to w tym samym czasie...

Chigorodo nie wyróżniło się niczym szczególnym jeśli chodzi o architekturę.  Zapamiętany jednak na dłużej panów że sklepu warzywnego, którzy bawili się z nami w zgaduj zgadula (chodziło o kwestię ile co kosztuje, bo przecież tutaj ceny ustalane są na bieżąco dla każdego klienta z osobna). Ciekawe jest to, że wiele osób pyta nas skąd jesteśmy i gdy Monia odpowiada, że z Polski (bo ja oczywiście pogadać sobie nie mogę) to niemalże wszyscy zakładają, że to ja jestem z Polski i pytają Monię: "a Ty skąd jestes?" :) Niezapomniana będzie również kolejna podróż naszymi ulubionymi busami. W jednym z nich przydzielono mi miejsce tuż obok kierowcy, który przy każdej zmianie biegu niby niechcący smyrał mnie po kolanie. W drugim trafiłyśmy na grupkę kolumbijskich radosnych dziewcząt, których optymizm i głośne śmiechy wypełnił cały bus.



Na koniec kilka słów na temat hoteli w których mieszkamy. Oczywiście na pewno nie są to pokoje najwyższych lotów, ale dysponując budżetem 6 euro na osobę na dobę możecie liczyć na:
- pokój z wentylatorem obowiązkowo podwieszonym na suficie, głośno buczącym przez całą noc, bo przy 27 stopniach bez wentylatora a nawet i z nim ciężko się śpi
- jeśli będziecie mieć szczęście to traficie na klimatyzację, cudownie? Byłoby, gdyby była odgrzybiona i nie śmierdziała gorzej niż buty górskie po całym dniu wyprawy
- może uda wam się trafić na okno, nam się udaje mniej więcej w co drugim hotelu
- telewizor - tak, telewizor jest już wszędzie, nawet w niskobudżetowych pokojach. Czy działają... Przyznam szczerze, że nie sprawdzamy ;)
- czystą (?) pościel, ręczniki i mydła (ja czasem miałam wątpliwości co do czystości, ale w podróży się nosem nie kręci), poduszki często zrobione są z dziwnych, bliżej niezidentyfikowanych tworzyw, do przykrycia służy... prześcieradło
- grzyba - tak tak, grzyb w tutejszych warunkach jest rzeczą tak samo naturalną jak mrówki i inne ciekawe robaczki zamieszkujące hotele, czasem nawet trafi się jakiś jaszczur :)
- łazienkę - tylko w Cartagenie miałyśmy wspólną łazienkę, w pozostałych hotelach łazienka jest na naszą wyłączność
- zimną wodę - o ciepłej wodzie możesz tylko pomarzyć, ale szczerze mówiąc nam jej w ogóle nie brakuje, bo przy 40 stopniowym upale i 3 prysznicach dziennie, to właśnie o zimnej wodzie marzymy najbardziej
- toaleta - jest zdecydowanie nie przystosowana do naszych długich europejskich nóżek - jest tak blisko ściany, że trzeba z niej korzystać bokiem ;) dodatkowo, tylko co druga muszla posiada deskę! I uwaga, bardzo istotna informacja - do żadnej toalety nie wolno wrzucać papieru toaletowego!!!
- internet - jest już niemalże standardem, rzadko kiedy trafiłyśmy na hotel bez dostępu do WiFi. Nie myślcie jednak, że skoro jest to będzie działał, bo często gęsto w ogóle nie można się z nim połączyć, a gdy się już uda to działa albo tylko w określonych miejscach (przeważnie przy recepcji, nie w pokoju), albo przerywa co kilka minut na kilka minut, albo jest tak szybki jak żółw, albo jest wyłączany w porze nocnej ;)
- obiekty kultu religijnego - w każdym, ale to każdym hotelu znajdują się obrazy, obrazki, różnego rodzaju napisy na ścianach, a także... Pismo Święte lub Biblia

A tak mniej więcej wygląda naszą szara hotelowa rzeczywistość...



czwartek, 27 marca 2014

Jak muchy w smole ;)

Do Tolu dotarłyśmy w poniedziałek około południa. Na szczęście nie było problemu ze znalezieniem noclegu, bo spotkana w Cartagenie polsko-angielska para poleciła nam jeden niskobudżetowy. Z łatwością dostałyśmy pokój w opustoszałym po weeendzie hotelu Monte Carlo, położonym nad samym morzem.
Już kolejnego dnia okazało się, że jesteśmy tu jednymi z nielicznych turystek. Widać, że to miejsce budzi się do życia w weekendy. Wtedy to zjeżdżają tu tlumnie kolmbijscy turyści, by wymoczyć się w oceanie i ochłodzić zimnym piwem wypijanym przy dźwiękach rozbrzmiewającej tu i ówdzie salsy. Tu tutaj wreszcie miałam okazję napić się prawdziwej czarnej, koumbijskiej kawy. Muszę przyznać, że mała, słodka czarna smakuje bardzo dobrze i nie pozwala długo zasnąć.






Staramy się szerokim łukiem omijać mało ciekawe, duże miasta, dlatego zwabione wulkanem błotnym podążyłyśmy do Arboletes, kolejnej nadmorskiej mieściny. Nie mogłyśmy sobie odmówić kąpieli w ciepłym błotku, choć bardziej pasuje tu określenie taplanie. Ciężko poruszać się w gęstej mazi, która oblepia całe ciało i do tego nie pachnie ani fiołkami, ani maciejką ;) Jedno jest pewne - nie można w tym czymś utonąć. A wulkan, niczym niewzruszony wydaje od czasu do czasu subtelne "bulb" i na jego powierzchni pojawia się wielka bania powietrza. Jakby mówił: ciepło mi i do tego jeszcze ten upał, a Wy co tu roooobicieee? Miałyśmy bez wątpienia ubaw po pachy i błota po dziurki w uszach. Nie pomógł prysznic, kąpiel w oceanie i ponowny prysznic. Ciągle gdzieś odnajdywałyśmy zaschnięte błotko, ale to ponoć ma zbawienny wpływ na skórę :-)











Wreszcie możemy się pochwalić, że mamy kolumbijskich znajomych. Dzisiaj, gdy po zjedzeniu najsłodszego na świecie  ananasa wylegiwałyśmy się w słońcu, zagadnęła nas dwójka uroczych 12-stolatków. Jason i Salomon Santiago wracali akurat ze szkoły i bez zbędnych ceremonii nas zagadnęli. Jason, bardziej otwarty i ciekawski po zadaniu kilku standartowych pytań typu: skąd jesteśmy i jak nam się podoba Kolumbia zapytał, czy mamy tutaj chłopaków. Ach Ci bezpośredni Latynosi. Musiałyśmy ich odprawić do domu na obiad, po którym mieli wrócić z powrotem na plażę, by popływać w cieplejszej od powietrza wodzie i zadać nam pozostałe pytania :)


poniedziałek, 24 marca 2014

Do przodu żyj, żyj kolorowo!

Nasz przyjazd do Cartageny od samego początku zaczął się... hmm... ciekawie ;) już w autobusie rejsowym moja pocerowana poprzedniej nocy torba rozerwała się przez całe dno, nie pozostawiając mi wyboru - torba od Agadoo musiała w końcu wylądować w koszu... Autobus miejski (nie jestem pewna, czy tak go właśnie nazwać, ale niech już będzie, że autobus i że miejski) również przysporzył nam wiele atrakcji. Na dzień dobry na przednim siedzeniu stanął pewien "namaszczony" pan, który postanowił podzielić się z pasażerami swoimi przemyśleniami na temat wiary. Pełen ekscytacji recytował coś o diabłach i aniołach gestykulując przy tym niesamowicie. Na koniec kazania wręczył każdemu z pasażerów święty obrazek. Gdy grzecznie podziękowałyśmy jego przyjęcia, oburzony Pan wykrzyczał, że nie znamy i nie szanujemy kolumbijskiej kultury i że jesteśmy źle wychowane (sic!). Nawet ja zrozumiałam o czym mówił, a hiszpańskiego ni w ząb nie kumam ;)

Nie minęło 5 minut, a do pojazdu wsiadła pewna para z głośnikiem na ramieniu (wyglądali jak z lat 70-tych), włączyli na cały regulator jakieś bum cyk cyk i zaczęli... rapować:) nim zdążyłyśmy wymienić znaczące spojrzenia, usłyszałyśmy łamaną angielszczyznę i cały werset poświęcony naszym osobom :) Zanim dojechałyśmy do centrum pojawił się jeszcze jeden pan, który sprzedawał bliżej niezidentyfikowany specyfik wielkanocny. A wszystko to przy ogromnym upale i licznych kropelkach potu spływających po całym, dosłownie całym naszym ciele...

Cartagena przez wielu turystów uważana jest za najpiękniejsze miasto w całej Kolumbii. I choć wszystkich miast jeszcze nie widziałyśmy, to z całą pewnością możemy powiedzieć, że jest to magiczne miejsce. Stare miasto, otoczone imponującymi murami, będącymi najstarszą fortyfikacją w całej Ameryce Południowej, w 1984 roku zostało wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Bogata hiszpańska architektura kolonialna zaskakuje na każdym kroku swoimi kolorami, detalami i ozdobnikami.








Nie sposób jednak nie zauważyć, że tuż obok przepychu i bogactwa, tuż za murami żyją zwykli, ubodzy Kolumbijczycy, mieszkający w szarych, brudnych domkach, w niczym nie przypominających tych odwiedzanych przez turystów...









Aha i jeszcze na koniec niespodzianka dla niejakiej Anny Voo. W samym centrum miasta znalazłyśmy pewnego ptaka, o którego tak się koleżanka dopraszała :) dowód poniżej!


sobota, 22 marca 2014

Kury jak nie było, tak nie ma

Na początku kierujemy słowa do jednej z naszych stałych Czytelniczek. Niejaka Anna Voo ciągle i uparcie doprasza się o kurę z autobusu. Przykro nam Anno, ale kury jak nie było, tak nie ma, ale będzie. Dajemy słowo!

Z racji tego, że nie przepadamy za dużymi miastami, to szybko pożegnałyśmy Santa Martę i wyryszyłyśmy na wschód, by zobaczyć piękne plaże wybrzeża karaibskego chronione w obrębie Parku Tayrona. Jadąc lokalnym busem ocierałyśmy krople potu z czoła, bo tych spływających ciurkiem po plecach już nie było jak. Po dotarciu do miejscowości El Zaino, odbyciu mini szkolenia, co wolno robić w parku, a czego nie, uiszczeniu stosownej opłaty (odpowiednio wysokiej dla turystów zza granicy) zaczęłyśmy spacer z plecakami. Ostatnio rzadko miałyśmy okazję ćwiczyć nasze zastane kości, więc dało nam się to trochę we znaki. Na osłodę był sok z ananasa oraz naprawdę piękna plaża. Warto było się tu tarabanić taki kawał drogi.








Co więcej czekała nas noc w hamaku pod dachem z palmy kokosowej. Wszystko było ekscytujące do czasu, gdy trzeba było wleźć do hamaka, potem z niego nie wypaść i ułożyć się wygodnie. Nie wiem, która z nas kreciła się bardziej w nocy, ale obie się nie wyspałyśmy. Hamaki są fajne i kolorowe, ale wolimy chyba zwykły materac ;) Ponadto miałyśmy w nocy gości - coś wygryzło dziurę w lnianaj torbie Kasi i próbowało pożreć nasze śniadanie, czyli kaszę mannę, budyń i banany, a drugie coś, łaziło po dachu, centralnie nad moim hamakiem i szeleściło dziwacznie. Co za wieczór, co za noc...?




       



Kolejnego dnia o poranku zrobiłyśmy sobie spacer na kolejną plażę i po śniadaniu prawdziwego podróżnika opuściłyśmy rajskie wybrzeże pełne wszędobylskich krabów, próbujących rozłupać kokos zwinnych małpek oraz śmiesznych świnek, lub ciemnych, świnkopodobnych zwierzątek, bo właściwie nie wiemy, co to było ;)



Naszym kolejnym celem było Palomino, wioska oddalona o kolejne 2 godziny drogi na wschód. Niestety z naszym budżetem ciężko było znaleźć fajną miejscówkę blisko morza. Ostatecznie zdecydowałyśmy się zostać w centrum wioski, w hostelu, w którym już chyba dawno nikt nie nocował, sądząc po zapachu stęchlizny w naszym pokoju. Ale miałyśmy klimę, a ręcznik Kasi pachniał babcinymi perfumami ;)






Jak wiecie pijemy tu mnóstwo soków, które super gaszą pragnienie w tym upalnym i dusznym klimacie. Szukając dobrej miejscówki z jugos (jugo=sok) zostałyśmy pokierowane do pewnego, starszego pana. Wiedzione instynktem odkrywcy zamówiłyśmy soki z zupełnie nieznanych nam owoców. Chciałyśmy wypić sok na mleku, trzy razy dopytywałam, czy będzie mleko i pan zapewniał, że będzie, choć nigdzie go nie było widać. Naiwna, nie określiłam, że mam na myśli swieże mleko. Mleko było, ale w proszku;) Jeden z tych owoców - borojo- ponoć dobrze wpływa na potencję.






Baranquilla była naszym kolejnym celem w drodze do Kartageny. Ponoć to drugie w kolejności po Rio de Janeiro miasto znane z karnawału na tym kontynencie. Nam będzie sie kojarzyć jedynie z odrapanym hotelem i kawałkiem twarogu zawieszonym na klimatyzacji, bo nie było lodówki:-)


Luźnych spostrzeżeń kilka

Ludzie w okolicznych wioskach żyją głównie ze sprzedaży:
-owoców i warzyw, wszędzie pełno straganów uginających sie pod kiściami bananów; malutkich-najpyszniejszych, dużych-jak u nas oraz platano, czyli tych wielkich bananów do smażenia; pełno tu mango, ananasów, lulo, marakuji, słodkich ziemniaków, pomidorów i pieron jeden wie czego jeszcze



- jedzenia, już skoro świt czekają świeże, tłuściutkie i pachnące arepy oraz empanady



- paliwa, które sprzedawane wprost przy drodze wyczekując cierpliwie na kupca w małych baniakach z przytwierdzoną prowizoryczną rurką-lejkiem (wątpię by obowiązywały tu jakieś zasady bezpieczeństwa, bo wielkie beczki pełne paliwa stoja tylko kilka metrów od drogi, pod byle jakim dachem).


Najciekawsze jest to, że większość zabudowań jest skoncentrowana wzdłuż głownej drogi, która jest centrum życia wioski. Mieszkańcy siedzą sobie na krzesłach przed domami i czekają, patrzą, rozmawiają i tak niespiesznie upływa im czas. Od czasu do czasu zaczepią turystę w nadzieji, że uda się coś więcej zarobić.








Nasze najgorsze spostrzeżenie to walające się wszędzie śmieci. Stosy śmieci pływają w rzekach, są na poboczach, na kawałkach zielonej przestrzeni, w rowach, po prostu wszędzie. Brak tu świadomości ekologicznej, bo nieraz widziałyśmy jak kolejna plastkowa butelka wylatuje przez okno busa. Szkoda, bo byłoby tu naprawdę ładnie.

AddThis