Z uroczej Villa de Leiva wyryszyłyśmy dalej na północ szlakiem bożenkowego Franka. Po pysznej kawie i ciastku w przytulnej panaderi (piekarni) udałyśmy się na dworzec, by złapać busa do Arcabuco, gdzie czekała nas presiadka do San Gil. Pozdróż była ciekawa, mały busik wspinał się wąską, kamienistą drogą pośród gór. Nawet ładne te Andy mają :-)
Po zjedzeniu ostatnich zapasów przywiezionych przez Kasię z Niemiec, czyli batoników z karmelem oraz krakersów, w końcu zatrzymałyśmy całkiem ekskluzywny autobus. Okazało się, że kabinę kierowcy oddzielają od reszty pasażerów drzwi (nowość), a w środku podnóżki po łydki (szaleństwo!!!) i telewizor z głupawymi filmami.
San Gil okazało się być średniej wielkości miastem położonym w dolinie Rio Fonce. Trochę tu tłoczno i gwarno jak dla nas, ale co tam, na szczęście udało nam się znaleźć tani hostel blisko centrum.
Jako że niewiele tu można zobaczyć, to nasze zainteresowania skupiłyśmy na odkrywaniu kolejnych tropikalnych owoców w formie pierwotnej, czyli prosto do buzi oraz przetworzonej, w postaci koktajlu mlecznego. Przy okazji naiwnie myślałyśmy o wdrożeniu diety warzywno-owocowej, co prawie nam się udało. Wszak trudno się oprzeć zapachowi świeżo upieczonych bułeczek lub ledwo co usmażonych pierożków.
Pewnie nie wiecie, ale każda z nas ma tutaj swoje problemy. Kasia nie może się opędzić od męskich spojrzeń i wkurza się, że nic nie rozumie, co do niej mówią, a ja po prostu nie mogę się dogadać po hiszpańsku i basta. To taki nasz mały, kolumbijski świat :-)
Żeby Was nie zemdliło, to była też chwila podwyższonego ciśnienia.
Zawsze staramy się zabierać dokumenty ze sobą, gdy opuszczamy hostel i potem czujnym okiem patrzymy na nasze torebki. Dzisiaj było podobnie, aż do momentu, gdy po wypiciu wielkich szklanek soku z truskawki i lulo Kasia zorientowała się, że nie ma torebki wraz z aparatem i telefonem. Dobrze, że miałyśmy blisko do tej knajpy, bo nikt nie zdążył połakomić się na łatwą zdobycz. Ewidentnie upał i dieta nam nie służą...
Saludos!
Po zjedzeniu ostatnich zapasów przywiezionych przez Kasię z Niemiec, czyli batoników z karmelem oraz krakersów, w końcu zatrzymałyśmy całkiem ekskluzywny autobus. Okazało się, że kabinę kierowcy oddzielają od reszty pasażerów drzwi (nowość), a w środku podnóżki po łydki (szaleństwo!!!) i telewizor z głupawymi filmami.
San Gil okazało się być średniej wielkości miastem położonym w dolinie Rio Fonce. Trochę tu tłoczno i gwarno jak dla nas, ale co tam, na szczęście udało nam się znaleźć tani hostel blisko centrum.
Jako że niewiele tu można zobaczyć, to nasze zainteresowania skupiłyśmy na odkrywaniu kolejnych tropikalnych owoców w formie pierwotnej, czyli prosto do buzi oraz przetworzonej, w postaci koktajlu mlecznego. Przy okazji naiwnie myślałyśmy o wdrożeniu diety warzywno-owocowej, co prawie nam się udało. Wszak trudno się oprzeć zapachowi świeżo upieczonych bułeczek lub ledwo co usmażonych pierożków.
Pewnie nie wiecie, ale każda z nas ma tutaj swoje problemy. Kasia nie może się opędzić od męskich spojrzeń i wkurza się, że nic nie rozumie, co do niej mówią, a ja po prostu nie mogę się dogadać po hiszpańsku i basta. To taki nasz mały, kolumbijski świat :-)
Żeby Was nie zemdliło, to była też chwila podwyższonego ciśnienia.
Zawsze staramy się zabierać dokumenty ze sobą, gdy opuszczamy hostel i potem czujnym okiem patrzymy na nasze torebki. Dzisiaj było podobnie, aż do momentu, gdy po wypiciu wielkich szklanek soku z truskawki i lulo Kasia zorientowała się, że nie ma torebki wraz z aparatem i telefonem. Dobrze, że miałyśmy blisko do tej knajpy, bo nikt nie zdążył połakomić się na łatwą zdobycz. Ewidentnie upał i dieta nam nie służą...
Saludos!
e a ktore to jest to lulo?
OdpowiedzUsuń