poniedziałek, 10 marca 2014

Buenos dias todos

Lecąc samolotem do Bogoty nie mogłyśmy uwierzyć w to, że jest tutaj tak zimno. 15-17 stopni, niemożliwe, przecież powinno być conajmniej 20! Oczywiście nie zabrałyśmy ze sobą za wiele ciepłych ubrań, za to szortów i bluzek na upalne dni owszem. Nie miałyśmy już żadnych wątpliwości co do pogody, gdy zobaczyłyśmy jak pasażerowie samolotu ubierają na siebie ciepłe kurtki.

Na bogotańskim lotnisku czekali na nas: Bożenka i Frank, u których miałyśmy się zatrzymać na kilka dni. Po pysznej kolacji i pierwszej wymianie informacji zasnęłyśmy w stolicy Kolumbii powoli aklimatyzując się do wysokości na jakiej położona Bogota, czyli ok. 2600 m npm.





Bogota nie zachwyca ani architekturą, ani urbanistyką. Samo miasto otoczone jest górami,  których stoki pokryte są w dużej części blokami mieszkalnymi, które są brzydkie, odrapane i wielkie. Są oczywiście bogate dzielnice,  z chronionymi, ogrodzonymi osiedlami dla zamożnych.



Jest urocza dzielnica Candelaria, po której fajnie się powłóczyć niespiesznie napawając oczy intensywnymi kolorami budynków.







Trudno nam było zgubić różnicę czasu. Między Europą a Kolumbią to 6 godzin wstecz,  jeszcze niedawno byłyśmy w Australii i wszystkie te skoki w czasie dały nam się we znaki. W praktyce wygląda to tak, że Kasia zaczyna ziewać o 18, o 20 zamyka jedno oko i mruży drugie, a o 21 zasypia. W ciągu nocy budzi się kilka razy, aby ostatecznie wstać zaraz po 5. Monia jest śpiochem i zasypia 12 sekund po Kasi, by obudzić się na chwil kilka gdy jest jasno, przewrócić sie na drugi bok i ponownie zasnąć. W związku z powyższym oraz panującą tu dość dziwną pogodą (poranki są chłodne, potem świeci słońce lub nie, po południu zawsze pada, by niebawem szybko się ochłodzić) byłyśmy trochę leniwe i dużo czasu spędzałyśmy na kanapie. Kiedy udało nam się wyrwać na wycieczkę rowerową do parku Bolivara, samo przedarcie się przez ulice i walka z krawężnikami już były super przygodą. Podobnie jak odnalezienie się w rzeczywitości, w której nazwy ulic nie istneją, są tylko ich numery.




Panujące w mieście korki unicestwiły naszą skrupulatnie zaplanowaną wycieczkę w góry. Na miejscu gdzie zaczyna się szlak powinnyśmy się stawic do 9 rano, gdyż pózniej żolnierze zamykają bramę. Niestety nasze uśmiechy nie przekupiły kolumbijskich mundurowych, więc pozostał nam spacer po mieście z kanapkami przygotowanymi na kilkugodzinny trekking:-) Dzięki temu miałyśmy wreszcie okazję spróbować tradycyjne kolumbijskie jedzenie, czyli empanada - duży, pieczony pieróg z mięsnym farszem. Pyszny, w przeciwienstwie do znanych arepas, placków kukurydzianych, które są bez smaku i suche, a  nawet z nadzieniem smakują potwornie. Na szczęście jest tutaj mnóstwo pysznych owoców, z których wyciskane są świeże soki.





Bogota to miasto graffiti. Każda wolna ściana, mur czy kawałek betonu jest pokryta kolorami. Któregoś dnia wybrałyśmy się z Bożenką na wycieczkę, organizowaną przez jednego z ulicznych artystów, aby zobaczyć co cenniejsze prace. Niesamowite jak wielką siłę przekazu ma ten rodzaj sztuki.










Musimy przyznać, że zaskoczyły nas ceny, które są w większości zbliżone do europejskich. Podobno jest tak tylko tutaj, bo to stolica. Mamy taką nadzieję, gdyż inaczej bańka mydlana o taniej Ameryce Południowej pęknie.

W Kolumbii nie istnieje też poczta. Wszelkie przesylki trzeba nadawać przez firmy kurierskie, także niestety pocztówek stąd nie będzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

AddThis