piątek, 9 maja 2014

Fin de route

Attente a l'aéroport ou le plaisir d'attendre assis pour finalement se retrouver a nouveau assis 10h dans un avion.
Le moment parfait pour passer au crible les différences fondamentales entre le bus (moyen de transport le plus populaire en Equateur) et l'avion.

Dans l'avion:
- Personne ne fait du racolage à tous les coins de rues pour vous faire monter dans son avion en criant a tue tete le nom de la destination Madrid Madrid Madrid!
- Aucun vendeur ambulant ne vient dans les allées de l'avion toutes les deux minutes vous proposer des encas:
salchipapas, fruits, sodas, agua de coco, frozen orange, empenada de queso, pan de Yuca, pan de mais, ice creams, etc
- Pas besoin de contrôler sa consommation d'eau et d'attendre anxieusement le prochain arrêt potentiel où l'on aura peut-être le temps de sortir du bus et d'aller rapidement aux toilettes
- Pas de latino bamba en continu pour rythmer votre fragile sommeil
- Crier vamos/venga pour faire pression sur l'équipage pour que l'avion décolle plus rapidement ne vous mènera à rien
- Question de sécurité, personne n'ouvrira la fenêtre pendant votre vol pour y jeter les déchets de son plateau repas
- Les poulets voyagent en soute et ne vomiront donc pas sur vos chaussures
- Pas de routes sinueuses.
Le si mignon petit enfant s'étant endormi auparavant la tête sur vos genoux et qui maintenant commence à tousser, toussera alors uniquement parce qu'il a envie de tousser...
- Le capitaine (contrairement au chauffeur de bus) ne prendra pas le temps de bavarder avec vous après 10h de route, vous demandant votre nom et votre histoire pour enfin vous serrer la main en vous souhaitant bonne chance

Ceci n'est en aucun cas un message ayant pour but de promouvoir l'aviation civile. Le bus en Amérique latine humainement a un charme fou qu'il serait idiot de ne pas expérimenter!
Ce changement radical des codes du voyage souligne simplement la fin de notre route en Équateur et nous confronte brutalement à la réalité du retour en Europe.

Je laisse le mot de la fin à Monika et son esprit éclairé.


wtorek, 6 maja 2014

Kurczak rządzi Ekwadorem

Przyzwyczaiłam się już do  panującego w górach chłodu i nie sądziłam, że będę miała jeszcze okazję narzekać na upał i duchotę. Po ośmiu godzinach podróży dotarliśmy na wybrzeże, do mejscowości Puerto Lopez, niewielkiego rybackiego miasteczka. Rozczarowałam się opuszczając góry, bo im bliżej wybrzeża, tym więcej śmieci. Ciepły i wilgotny klimat jest idealny dla komarów, które dały nam się mocno we znaki w naszej chacie. Nie pomagała nawet moskitiera.


Będąc tak blisko morza nie sposób było nie spróbować czegoś co smakuje inaczej niż kurczak. Kurczak, czyli pollo jest dostępny w Ekwadorze na każdym kroku. Przyrządzany na różne sposoby, zawsze serwowany z ryżem, tylko czeka na pożarcie. Co druga restauracja ma w swojej nazwie wyraz kurczak. Jestem prawie pewna, że kurczak mógłby spokojnie zająć miejce kondora na ekwadorskiej fladze. (Mamo, pamiętaj, źe zamówiłam sobie bigos i pierogi na niedzielny obiad:-) ).
Tak więc, zamiast drobiu przez dwa dni odkrywałam jak smakują owoce morze. Ośmiornica, langusta, krewetki, małże i inne nieboraki pływały sobie beztrosko w sopa de marinero. Pyszne jest też ceviche, podawane na zimno marynowane owoce morza z kawałkami pomidorów, papryki i ziołami.




Kolejnego dnia rano czekała na mnie niespodzianka w postaci kawałka pysznego, czekoladowego tortu ze świeczką. Mam nadzieję, że moje życzenie się spełni, pomimo, iż Vincent zjadł z tego prawie połowę.


Potem wybraliśmy się na wycieczkę rowerami na pobliską plażę. Tym razem obyło się bez wywrotki, choć miejscami było stromo, a pod kołami biegało mnóstwo jaszczurek. Nad wodą krążyły pelikany, które potrafią nurkować w celu złapania ryby do niezwykle pojemnego dziobu.
Po wieczornej kolacji opiliśmy moje urodziny tanim, chilijskim winem z kartonu. Nazajutrz, żadne z nas nie usłyszało budzika i o mały włos nie zdążylibyśmy na autobus do Quito. Jak widać tanie wino jest dość skuteczne, a w połączeniu z piwem gwarantuje kilkuminutową czkawkę:-)




A ja właśnie znajduję się w pozycji półleżącej z nogami na szybie w autobusie, w którym siedzimy już 10,5 godziny. Według rozkładu jazdy już powinniśmy być w stolicy, ale wszystko wskazuje na to, że czeka nas jeszcze kilka godzin przejażdżki. Nasz autobus zatrzymywał się bardzo często na trasie, albo żeby zabrać stojących przy drodze pasażerów albo żeby mieli szansę wskoczyć uliczni sprzedawcy oferujący jedzenie i napoje (to akurat jest przydatne) oraz wszystko inne począwszy od nożyczek, słuchawek, pamięci usb, okularów słonecznych po cudownie uzdrawiające medykamenty. Sprzedawcy tych ostatnich należą do naszych ulubionych. Z łatwością można ich rozpoznać, zawsze są to mężczyźni, schludnie ubrani, z torbą na ramieniu, w której przewożą magiczne mieszanki. Po uprzejmym powitaniu pasażerów rozpoczynają monolog, który rzadko kiedy trwa krócej niż 20 minut. Są oni tak ekspresyjni w wypowiedzi, że nawet mój słaby hiszpański pozwala zrozumieć, iż oferują produkt najlepszy z najlepszych. Wszak proponowany specyfik pomaga na różnego rodzaju bóle, dobrze wpływa na metabolizm, likwiduje hemoroidy, leczy prostatę, poprawia erekcję, mogą go spożywać dzieci, dorośli i osoby starsze. I jak się temu oprzeć?!



niedziela, 4 maja 2014

Ile wart jest kapelusz z trawy?

Cuenca to trzecie co do wielkości miasto Ekwadoru, w którym zatrzymaliśmy się na dwie noce żeby trochę poleniuchować przed kolejnym wypadem w góry. Ze względu na swoje zabytkowe centrum jest wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Miasto jest znane z wyrobu tradycyjnych kapeluszy zwanych panama, które są wizytówką Ekwadoru. Kapelusz ten pomimo swojej nazwy nie pochodzi z Panamy, ale z Ekwadoru. Jego nazwa przyjęła się w czasie budowy Kanału Panamskiego, kiedy stał się on popularny w Stanach Zjednoczonych. Do wyrobu panam używa się specjalnego rodzaju trawy - toquilla, która jest uprawiana jedynie tutaj. Panamy są wyrabiane wyłącznie ręcznie i w zależności od ich jakości (najlepsze nie powinny mieć żadnych prześwitów) ceny wahają się od 50 do 500 dolarów.
Vincent stał się szczęśliwym posiadaczem takiego kapelusza. 





Jest tutaj mnóstwo kościołów




Jako, że szybko stęskniliśmy sie za górskim deszczem, to kolejnego poranka ruszylismy do Parku Narodowego Lagunas de Cajas, którego główną atrakcją są jeziora. Po kilku pertraktacjach z kierowcą udało nam się wysiąść tam, gdzie naprawdę chcieliśmy i podążyliśmy błotnistą ścieżką wgłąb parku.  Po kilku godzinach włóczęgi, skakaniu przez rzekę (o malo znowu nie wpadłam) zdecydowaliśmy się na rozbicie namiotu blisko pasących się krów, między jeziorem i rzeką.








Tak wygląda drzewo papierowe, z którego wyrabia się bardzo trwaly i odporny na wodę papier




Krople deszczu i komary skutecznie wygoniły nas z gór. Szybko wrócilismy do Cuenci, do naszego hostelu na Calle Hermanos Miguel . Stąd mamy blisko do piekarni, gdzie znaleliśmy najpyszniejesze w Ekwadorze ciasteczka. Mamy tu swoich dwóch faworytów: jedno, oblepione kokosem z krówkowym kremem w środku  i drugie, bardzo proste, maślane, po prostu mniam.

Jutro czeka nas całodzienna podróż na zachod. Moja poparzona górskim słoncem skóra tęskni za morską bryzą.

wtorek, 29 kwietnia 2014

Zimna woda zdrowia doda

Z Riobamby udaliśmy się do Alausi, gdzie spędziliśmy noc przed kolejnym wypadem w góry. Zestresowana wizją nierozliczonego pita (moja Siostra obiecała rozliczyć mój podatek, ale nie mogła znaleźć moich papierzysków) zasnęłam przy bitach lokalnego disco polo latino.
Po przygotowaniu pysznych bułek z tuńczykiem, awokado, pomidorem i koriandrą ruszyliśmy do Achupallas,  kolejnej górskiej miejscowości skąd rozpoczyna się Inka trek, który jest częścią drogi zwanej Camino del Inka łączącej Cusco w Peru z Quito. W przeszłości ta droga była wykorzystywana przez zamieszkujące te tereny plemiona inkaskie. Ledwo wysiedliśmy z lokalnej taksówki rozpadało się na dobre. Wreszcie zobaczyłam jak wygląda prawdziwy deszcz w Ekwadorze. To była istna ściana deszczu. Nawet miejscowi schowali się pod dachami żeby to przeczekać. My bez pytania wleźliśmy do szwalni, gdzie szyte są lokalne ubrania.









A kolejnego dnia rano opuściliśmy Achupallas by podążyć tropem Inków. Kilkugodzinny trek dał mi się mocno we znaki. Mój plecak zaczął mi potwornie ciążyć, co boleśnie odczuły moje barki i kręgosłup. Albo to te zapasy żywności albo wysokość, bo przecież nie przyznam się do braku kondycji :-) Czas nie był naszym sprzymieżeńcem. Chcieliśmy rozbić namiot zanim rozpada się na dobre, a z naszych obserwacji wynikało, że zaczyna padać około 14-15-stej. Niestety deszcz złapał nas po drodze i potem trudno było też znaleźć kawałek niepodmokłego terenu pod namiot.W końcu się udało i mogliśmy się zagrzać zajadając chińską zupkę.


Poranki w górach nie należą do najprzyjemniejszych. Zanim wyjdzie słońce i ogrzeje skostniałe od zimnego wiatru palce mija sporo czasu. Składanie mokrego namiotu i pakowanie dobytku, gdy człowiek marzy o przytulnym i ciepłym kącie na długo pozostanie w pamięci. Podobnie jak poranna owsianka z owocami i cukrem odkrawanym z cukrowego bloku (ponizej zdjecie), która stygnie w ekspresowym tempie.


Drugi dzień wędrówki był już mniej męczący. Wdrapaliśmy się już całkiem wysoko, bo na wyskość 4450 m n.p.m. Piękne słońce oświetlało zielone, rozległe doliny i stoki gór.  Gdy zaczęliśmy schodzić w dół doliny przypomniał mi się trek kondora z mnóstwem cieknącej zewsząd wody, błota i bagnistego podłoża. Czasem zdaża się, że zamiast normalnie chodzić, to skaczemy po trawiastych kopkach, byle tylko nie zamoczyć i tak mocno nasączonych wodą butów w bagnie. Nie zawsze się to udaje. Zdaża się, że musimy przekroczyć rzekę, a mosty należą do rzadkości, właściwie są one tylko bisko osad ludzkich. Vincent nie ma problemu z przeskakiwaniem przez strumyki. Ja też bym moźe nie miała, gdybym miała dłuższe nogi. Także jak nietrudno się domyślić podczas jednej z takich prób, zamiast na drugim brzegu rzeki wylądowałam w zimnym, górskim strumieniu. Dobrze, że nie miałam na sobie plecaka, bo dzięki temu wykąpałam się "tylko" po pas :-) Tego samego dnia zgubiłam część od mojego wysłużonego aparatu.



Trzeci i ostatni dzień treku rozpoczął się od bułki z bananem zjedzonej przy ruinach inkaskiej oberży. Po kilku dobrych godzinach marszu dotarliśmy do miescowości Ingapirca. To tutaj znajdują się pozostałości jednej z twierdzy Inków.
Po znalezieniu pokoju zabraliśmy się za pranie naszych brudów w lodowatej wodzie. Było tego tyle, że brakło wody w kranie, reszta pojedzie autobusem do Cuenci, gdzie mamy zamiar dotrzeć już jutro.


czwartek, 24 kwietnia 2014

Aleja wulkanów

Ekwador to niewielki kraj, który poza Wyspami Galapagos znany jest z wulkanów. Spośród 31 znajdujących się tu wulkanów, 8 jest nadal aktywnych. Tworzą one tzw. Aleję Wukanów, która pokrywa się z łańcuchem Andów biegnącym wzdłuż kraju. W niewielkiej odległości od Quito rozpoczyna się jeden z kilku treków, zwany trekiem Kondora, który kluczy między wulkanami: Antisana i Cayembe by po kilku dniach dorzeć do kolejngo z nich - Cotopaxi. Po skompletowaniu brakującego na biwak sprzętu, czyli kuchenki oraz odzienia dla Vincenta ruszyliśmy w góry. Trek okazał się być bardzo wymagający. Po pierwsze ścieżka nie była oznakowana, po drugie ciężko ją było odnaleźć. Podłoże jest błotniste a niejednokrotnie bagniste, więc albo się po nim ślizgaliśmy, albo zapadaliśmy na tyle głęboko, że do moich butów wlewało się cuchnące błoto. Wątpię byśmy zaszli gdziekolwiek bez GPS-u przedzierając się przez te chaszcze. Przez kilka dni nie spotkaliśmy nikogo na naszej trasie, nie licząc miejscowego rolnika na koniu. Góry, dzikie konie, pustka i cisza. Coraz trudniej o takie miejsca na naszej planecie.







Po kilku dniach odpoczynku dla ramion od kilkunastokilogramowego plecaka pojechaliśmy do miejscowości Quilotoa, znanej z pięknego jeziora wypełniającego krater wygasłego wulkanu. Woda ma niesamowity kolor, który zawdzięcza występującym w podłożu minerałom. Ładnie, ale bardziej turystycznie.Widać, że jest to cel weekendowych wycieczek Ekwadorczyków.

W Ekwadorze, podobnie jak w Kolumbii transport kolejowy praktycznie nie istnieje, poza jedną trasą przygotowaną specjalnie dla turystów. Biegnie ona z Quito do Guayaquill i jest ponoć piękna, ale mogą sobie na nią pozwolić tylko zamoźni turyści. Zmęczeni podróżowaniem autobusami zaszyliśmy się na kilka dni w górach niedaleko miejscowości Riobamba. Zatrzymaliśmy we wsi Urbina, w klimatycznym domu Rodrigo, który jest przewodnikiem górskim. Tutaj mieliśmy okazję zobaczyć świnki morskie, znany przysmak ekwadorskiej kuchni. Nie oparliśmy się pokusie spróbowania tego smakołyku. Ja muszę przyznać, że zdecydowanie wolę marchewki:-)



Kolejną noc spędziliśmy w chacie już z widokiem na Chimborazo - najwyższy wulkan Ekwadoru. Miejsce tak odludne, że aż dziwnie. Trudno opisać jak majestatyczne są Andy. Wielkie, zielone grzbiety górskie porozcinane siatką dolin ze schowanymi w chmurach szczytami wulkanów. Mieliśmy sporo szczęścia, bo wulkan odsłonił się prawie całkowicie spośród gęstwiny chmur. Nawet Pimpak, nasz nowy przyjaciel (pies Rodrigo) wpatrywał się w niego niczym zahipnotyzowany.


Po nocy w zadymionej i pokrytej strzechą chacie wróciliśmy do Urbiny w strugach ekwadorskiego deszczu. Miejscowi mówią, że są tutaj dwie pory roku, jedna, gdy pada deszcz i druga, gdy bardzo mocno pada. Póki co, deszcz nie dał nam się bardzo we znaki. I dobrze, bo mam tylko jedną parę długich spodni :-)

Ciekawostką jest fakt, że właśnie tutaj mieszka ostatni na świecie iceman. Nawet nie wiem jak to słowo poprawnie przetłumaczyć na język polski. Don Baltazar, to sędziwy pan, który całe swoje życie spędził na odrębywaniu lodu ze znajdujacego się na stokach Chimborazo lodowca. Wielkie i ciężkie lodowe bryły przytroczone do grzbietu muła są znoszone do miasta. W czasach kiedy nie było lodówek lodowymi bryłami wykładano specjalne pomieszczenia, które spełniały rolę chłodni. Obecnie lód z lodowca jest używany do przygotowywania mrożących krew w żyłach soków. Więcej o lodowym człowieku można dowiedzieć się tutaj: http://thelasticemerchant.com





AddThis