wtorek, 29 kwietnia 2014

Zimna woda zdrowia doda

Z Riobamby udaliśmy się do Alausi, gdzie spędziliśmy noc przed kolejnym wypadem w góry. Zestresowana wizją nierozliczonego pita (moja Siostra obiecała rozliczyć mój podatek, ale nie mogła znaleźć moich papierzysków) zasnęłam przy bitach lokalnego disco polo latino.
Po przygotowaniu pysznych bułek z tuńczykiem, awokado, pomidorem i koriandrą ruszyliśmy do Achupallas,  kolejnej górskiej miejscowości skąd rozpoczyna się Inka trek, który jest częścią drogi zwanej Camino del Inka łączącej Cusco w Peru z Quito. W przeszłości ta droga była wykorzystywana przez zamieszkujące te tereny plemiona inkaskie. Ledwo wysiedliśmy z lokalnej taksówki rozpadało się na dobre. Wreszcie zobaczyłam jak wygląda prawdziwy deszcz w Ekwadorze. To była istna ściana deszczu. Nawet miejscowi schowali się pod dachami żeby to przeczekać. My bez pytania wleźliśmy do szwalni, gdzie szyte są lokalne ubrania.









A kolejnego dnia rano opuściliśmy Achupallas by podążyć tropem Inków. Kilkugodzinny trek dał mi się mocno we znaki. Mój plecak zaczął mi potwornie ciążyć, co boleśnie odczuły moje barki i kręgosłup. Albo to te zapasy żywności albo wysokość, bo przecież nie przyznam się do braku kondycji :-) Czas nie był naszym sprzymieżeńcem. Chcieliśmy rozbić namiot zanim rozpada się na dobre, a z naszych obserwacji wynikało, że zaczyna padać około 14-15-stej. Niestety deszcz złapał nas po drodze i potem trudno było też znaleźć kawałek niepodmokłego terenu pod namiot.W końcu się udało i mogliśmy się zagrzać zajadając chińską zupkę.


Poranki w górach nie należą do najprzyjemniejszych. Zanim wyjdzie słońce i ogrzeje skostniałe od zimnego wiatru palce mija sporo czasu. Składanie mokrego namiotu i pakowanie dobytku, gdy człowiek marzy o przytulnym i ciepłym kącie na długo pozostanie w pamięci. Podobnie jak poranna owsianka z owocami i cukrem odkrawanym z cukrowego bloku (ponizej zdjecie), która stygnie w ekspresowym tempie.


Drugi dzień wędrówki był już mniej męczący. Wdrapaliśmy się już całkiem wysoko, bo na wyskość 4450 m n.p.m. Piękne słońce oświetlało zielone, rozległe doliny i stoki gór.  Gdy zaczęliśmy schodzić w dół doliny przypomniał mi się trek kondora z mnóstwem cieknącej zewsząd wody, błota i bagnistego podłoża. Czasem zdaża się, że zamiast normalnie chodzić, to skaczemy po trawiastych kopkach, byle tylko nie zamoczyć i tak mocno nasączonych wodą butów w bagnie. Nie zawsze się to udaje. Zdaża się, że musimy przekroczyć rzekę, a mosty należą do rzadkości, właściwie są one tylko bisko osad ludzkich. Vincent nie ma problemu z przeskakiwaniem przez strumyki. Ja też bym moźe nie miała, gdybym miała dłuższe nogi. Także jak nietrudno się domyślić podczas jednej z takich prób, zamiast na drugim brzegu rzeki wylądowałam w zimnym, górskim strumieniu. Dobrze, że nie miałam na sobie plecaka, bo dzięki temu wykąpałam się "tylko" po pas :-) Tego samego dnia zgubiłam część od mojego wysłużonego aparatu.



Trzeci i ostatni dzień treku rozpoczął się od bułki z bananem zjedzonej przy ruinach inkaskiej oberży. Po kilku dobrych godzinach marszu dotarliśmy do miescowości Ingapirca. To tutaj znajdują się pozostałości jednej z twierdzy Inków.
Po znalezieniu pokoju zabraliśmy się za pranie naszych brudów w lodowatej wodzie. Było tego tyle, że brakło wody w kranie, reszta pojedzie autobusem do Cuenci, gdzie mamy zamiar dotrzeć już jutro.


2 komentarze:

AddThis