piątek, 31 stycznia 2014

Morza szum, ptaków śpiew

Laurel i Elfie przekazali nas z rąk do rąk kolejnej miłej osobie, którą udało nam się złapać na stopa. W niecałe 45 minut dojechałyśmy do naszego kolejnego punktu - miejscowości Sale (niestety wbrew temu co mówi nazwa, żadnej wyprzedaży tu nie było:).



Z McDonalda (naszego ulubionego miejsca na darmowy internet), odebrał nas Corey, miłośnik adrenaliny i sportów ekstremalnych.



Po 2,5 miesiąca spania w jednym łóżku w końcu doczekałyśmy się oddzielnych pokoi. Dwie noce separacji na pewno wyjdą nam na zdrowie (psychiczne).

Odkąd przybyłyśmy na drugi koniec świata, tylko dwukrotnie udało nam się wybrać nad ocean. Więc korzystając z okazji wybrałyśmy się z Corey'em na piękną, bezludną plażę zwaną 90 miles beach. Kilku kilometrowe spacery, szum oceanu i delikatna bryza to wystarczająco dużo, aby w pełni się zrelaksować.







Nie sądziłam, że stanie się to tak szybko, ale niestety w moim plecaku pojawiły się trzy, duże dziury!!! Na tyle duże, że puszka szprotek w sosie pomidorowym mogłaby spokojnie przez nie wypaść (i byłoby o 4 kanapki mniej). Na szczęście (oj dużo tego szczęścia mamy) trafiłyśmy na odpowiednich ludzi w odpowiednim czasie. Mój cudowny prezent urodzinowy został naprawiony przez babcię naszego hosta - uroczą starszą panią, pracującą w przeszłości jako... krawcowa :)

Czas u Core y'a upłynął nam niezwykle szybko i przyjemnie, aż żal było wyjeżdżać. Jednak pora ruszyć dalej, bo do wyjazdu z Australii zostały nam już tylko trzy tygodnie...


środa, 29 stycznia 2014

Australijskie Mrągowo

Chyba rzeczywiście mocno trzymaliście za nas kciuki, bo idzie nam coraz lepiej. Pierwszego stopa złapałyśmy w niecałe 5 minut, a czekając na drugiego zdążyłyśmy tylko zrobić siusiu w pobliskich krzaczkach (choć pojęcie krzaczki to zdecydowanie za dużo powiedziane) oraz zdjęcie z tekturą - dowód poniżej.




Laurel i Elfie początkowo nie zamierzali nas zabrać, jednak targani wyrzutami sumienia wrócili po nas w ciągu kilku minut. Okazali się bardzo fajnymi towarzyszami podróży, Laurel jest piosenkarką country (https://myspace.com/laurel.calvert), a on jej managerem. Wracali właśnie z jednego z festiwali do swojego domku w Bairnsdale.



Specjalnie dla nas pojechali inną trasą, abyśmy mogły zobaczyć malowniczą miejscowość Lake Entrance. I faktycznie, jest tam niezwykle pięknie.





Chyba nas polubili, bo ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu zaprosili nas do siebie. Jedynym warunkiem było przygotowanie kolacji, na co oczywiście przystałyśmy. Wspólnie spędzony wieczór był zupełnie inny od tych spędzonych z naszymi poprzednimi hostami. Prywatny koncert i dobrze schłodzone białe wino pasowały do siebie idealnie.



Nie sądziłyśmy też, że gra w bilarda może być tak emocjonująca. Polecamy :)




A tymczasem pora na uśmiech numer 6 i złapanie kolejnej podwózki....

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Nasze australijskie Tatry

Znowu miałyśmy fuksa i nasz kolejny host odebrał nas z Canberry, dzięki czemu nie musialysmy się martwić o hitchhiking. Trafiło nam się jak ślepej kurze ziarno, traktują nas jak swoich, dbają i wożą, gdzie tylko zapragniemy.
Jindabyne to miejscowość typowo turystyczna, ale głównie zimą. Transport publiczny w lecie nie istnieje, więc ciężko byłoby nam się gdziekolwiek przedostać bez pomocy Julie i Barr'ego.



W 2003 roku Narodowy Park Kościuszki został spustoszony przez ogromny pożar, którego skutki są nadal widoczne. Spalone drzewa pokrywają znaczną część parku. Barry jako pracownik zajmuje się m. in. wypalaniem suchej przyziemnej roślinności, co ma zapobiec zapłonom, które sa najczęstszą przyczyną pożarów. Julie pracuje na dwa etaty, a przy tym zajmuje się wychowaniem dwóch, uroczych dziewczynek.

Z okazji dnia Australii przypadającego na 26 stycznia wybrałyśmy się na szlak prowadzący do Blue Lake (Jeziora Niebieskiego). Trasa, choć długa, nie była zbyt wymagająca. Miejscami można było napotkać płaty śniegu, w którym nie omieszkałyśmy sobie poszaleć.






Jako miłośniczki gór oraz patriotki ;)  nie mogłyśmy pominąć najwyższego szczytu Australii, czyli Góry Kościuszki (2228 m. npm) znanej tu jako Koziosko. Pierwszym białym zdobywcą tego szczytu był Polak - Edmund Strzelecki, który nazwał górę na cześć swego ulubionego bohatera narodowego.



Znacząca część szlaku wyłożona była metalowymi kratkami, co boleśnie odczuły nasze delikatne stopy odziane w mało profesjonalne obuwie.
Same góry rzeźbą przypominają nasze Tatry, dzięki czemu przez chwilę poczułyśmy się jak w domu.








Teraz siedzimy sobie na ławce,czekamy na nasze taxi, a potem pyszną kawę i jeszcze pyszniejszy obiad. Jutro znowu ubieramy plecaki i ruszamy łapać stopa. Trzymajcie kciuki ...

sobota, 25 stycznia 2014

Canberra, nosa nie zadziera

Z wielką ulgą opuściłyśmy mieszkanie naszego ostatniego hosta w Sydney. Owszem mógł być na nas lekko zły, bo po powrocie z Uluru zajęło nam trochę czasu odebranie rzeczy, uciekł nam autobus, a ten który jechał zatrzymywał się jakieś 2 km od jego mieszkania... To prawda, było późno, ale żeby się nie odzywać? Żeby nawet nie zaproponować szklanki wody i pokazać miejsce do spania? Sydneyczycy to jednak nie nasza bajka.

Jakąś godzinę i około 6 km zajęło nam znalezienie odpowiedniego miejsca na drodze wylotowej do Canberry. Stałyśmy jakieś 40 minut z nadzieją, że w końcu ktoś się zatrzyma. I doczekałyśmy się... radiowozu policyjnego... Wiedziałyśmy, że łapanie stopa jest w Australii zabronione, więc troszkę obleciał nas strach. Panowie policjanci pouczyli nas o tym jak niebezpieczne jest stanie na stopa, podpytali skąd jesteśmy, gdzie jedziemy, co robimy w Australii, po czym doszli do wniosku, że nasze obecne miejsce nie jest wystarczająco trafione, po czym... podwieźli nas w stronę lotniska na główną drogę wyjazdową. Później poszło już w miarę szybko i do Canberry odjechałyśmy w niecałe 4 godziny w towarzystwie młodego nauczyciela jazdy na deskorolce.

W stolicy Australii przywitał nas Wade, sympatyczny synoptyk pracujący dla marynarki wojennej. Na kilka dni zamieszkałyśmy w jego uroczym domku, w którym czekał na nas pokój z dużym małżeńskim (jak zwykle) łożem. Wade nie tylko oprowadził nas po mieście, ale także zadbał o nasze żołądki gotując pyszne obiadki.



Wiele ludzi myśli, że stolicą Australii jest Sydney. I faktycznie to miasto było nią przez jakieś parę tygodni. O tytuł miasta stołecznego walczyło również Melbourne, jednak ostatecznie podjęto decyzję o wybudowaniu całkiem nowej miejscowości od podstaw, pośrodku buszu, mniej więcej w połowie drogi między Sydney a Melbourne. Głównym argumentem przemawiającym za tą lokalizacją było położenie z dala od linii brzegowej, w obawie przed łatwiejszym zdobyciem przez ewentualnych najeźdźców.

Słowo Canberra w języku aborygenów oznacza dosłownie "miejsce spotkań". Zastanawiano się również nad nazwami Utopia lub Szekspir. Najbardziej nietypową propozycją był zlepek nazw wszystkich stanów, czyli Sydmeladperbrisho. Na szczęście nie została ona zaakceptowana.

Sama miejscowość zupełnie nie przypomina stolicy tak ogromnego państwa. Przez niektórych nazywana bush capital (stolica w buszu). Nam przypomina mazurskie miasteczko. Po pierwsze z powodu jeziora (znajdującego się w centrum miasta), po drugie za sprawą jeżyn znalezionych podczas długiego spaceru. Dawno nie miałyśmy takiej wyżerki :)






W centrum miasta znajduje się siedziba rządu, czyli parlament. Budynek pod względem architektonicznym jest prosty, symetryczny i przestrzenny. Wiele detali bazuje na figurach geometrycznych, co podobno pomaga w skupieniu i w łatwiejszym wyrażaniu myśli ;) Parlament jest otwarty dla każdego, a największą popularnością cieszy się nie sala obrad, ale dach pokryty trawą, który stanowi punkt widokowy na całe miasto.






Ciekawostką jest fakt, że w Australii głosowanie jest obowiązkowe dla każdego obywatela. Niedopełnienie tego obowiązku grozi karą pieniężną.


wtorek, 21 stycznia 2014

Red Center, czyli spotkanie z czerwoną skałą

Po raz kolejny pożegnałyśmy się z Sydney i  wyruszyłyśmy na lotnisko z zamiarem przenocowania przed porannym lotem do Ayers Rock.
Znalazłyśmy sobie super miejscówki na ławeczkach i gdy już byłyśmy prawie gotowe do snu, około godziny 23 pani strażniczka wyprosiła nas z terminala. Okazało się, że do 4 rano lotnisko jest nieczynne i jedyne miejsce, gdzie możemy przeczekać ten czas, to Mc Donald. Ślinka nam ciekła na widok usmażonych w starym, głębokim tłuszczu australijskich burgerów i smakowicie wyglądających frytek. Na szczęście internet, choć słaby, jest tutaj za darmo. Zawiedzione brakiem pryszicy na lotnisku byłyśmy zmuszone wybrać dość akrobatyczny sposób na umycie głowy. Dokładne wypłukanie głowy w zlewie to pestka w porównaniu z wciskanie jej między suszarkę na ręce a półkę w toalecie dla inwalidów ;) Mimo wszystko przyspożyło nam to wiele radości a nasze lica znowu wyglądały świeżo i ponętnie:)



Yulara to malutka miejscowość położona w środku Australii, mieszka tu niewiele osób, a życie kręci się wokół turystyki.  Hotele, obiekty wypoczynkowe i sklepy z pamiątkami, to wszysto co można tu znaleźć.  Nam udało się znaleźć jeszcze Agnieszkę, przesympatyczną Polkę, mieszkającą od 14-stu lat w Australii, która pracuje jako spa manager w jednym z tutejszych hoteli.




Do Yulary warto przyjechać z conajmniej dwóch powodów: pierwszym jest znany na całym świecie monolit Uluru, a drugim kompleks skalny Kata Tjuta, oba położone na terenie parku narodowego. Kata Tjuta znana też po nazwą The Olgas, co w języku rdzennych mieszkańców - Aborygenów oznacza "wiele głów".  36 skalnych kopuł zachwyca opalizuącą czerwienią i rudawym pomarańczem.






Drepcząc przez Dolinę Wiatru czułyśmy, że to miejsce ma swoją magię. Miłym akcentem na koniec dnia było białe wino i przekąski, które stanowiły cześć wykupionej przez nas wycieczki.




W bardzo dobrych nastrojach i z pełnymi brzuchami, wróciłyśmy do Agi, która przygotowała dla nas pyszną kolację. Nie wypadało nam odmówić i  nie zjeść. Dawno się tak nie obżarłyśmy :)

Kolejny dzień przeznaczyłyśmy na zobaczenie Uluru, góry, która jest świętym miejscem dla Aborygenów oraz jednym z cudów świata. Uluru wznosi się na wysokość 348 metrów nad poziom morza pośrodku pustyni.Właścicielami góry są ludzie Anandu, zamieszkujący te tereny od wieków. Aborygeni za święte uważają: wzgórza, drzewa, skały oraz źródła. Niekoniecznie są one specjalne dla turystów, ale bardzo ważne dla miejscowej ludności. Miejsca te są pod opieką wyznaczonych osób, opiekunów, którzy odprawiają ceremonie i śpiewają pieśni. Nie wszystkie miejca można zwiedzać, a do wielu z nich potrzebne są specjalne pozwolenia.




Jeśli chodzi o Uluru, to na jego szczyt prowadzi szlak, ale Aborygeni nie życzą sobie, by się na nie wspinać. Respektowanie tego niepisanego prawa pozostawiają każdemu z osobna. Ponoć nie powinno się zabierać ze sobą odłamków skały, gdyż może to przynieść nieszczęście. Wierzyć temu czy nie, lepiej nie ryzykować ;)







piątek, 17 stycznia 2014

Na plaży! Na plaży fajnie jest :)

Po tygodniu spędzonych w niebieskich górach postanowiłyśmy zrelaksować się nad australijskim oceanem. Zgodnie z radą znalezioną w przewodniku ruszyłyśmy szlakiem najsłynniejszych, Sydney'skich plaż. Całą ścieżka wiedzie 5,5 km wzdłuż klifowego brzegu, który raz co raz urozmaicają piaszczyste plaże.








Niesamowite wrażenie zrobił na nas kolor błękitno - turkusowej wody i roztrzaskujące się o skały klifowego wybrzeża fale. Spacerując wzdłuż wybrzeża nuciłyśmy tę oto piosenkę:



Nie mogąc oprzeć sie tym widokom dałyśmy nura do tej słonej wody. Uwaga! Silne fale potrafią więcej niż niejeden osobnik płci męskiej. Drogie panie na tych plażach pilnujcie pilnujcie uważnie swojej bielizny :)



Plaża Bondi jest prawdopodobnie najbardziej znaną plażą na świecie.




Przy okazji powrotu do Sydney z naszym poprzednim hostem (drwalem - kucharzem) dowiedziałyśmy się, że Sydney to miasto homoseksualistów i to właśnie tu organizowane są największe parady równości na świecie.

AddThis