czwartek, 10 kwietnia 2014

Jak walić, to w bęben

Zapowiadał się nam spokojny dzień po ostatnim wyjściu w góry. Poszłyśmy zatem tylko na pobliskie wzgórze, żeby pooglądać okolicę z kolumbijskiego "miradora", a potem tradycyjnie już na sok, tym razem z bananów. W barze spotkałyśmy dwóch sympatycznych muzyków, którzy od razu się do nas przysiedli i rozpoczęli rozmowę. Okazało się, że chłopaki znają się niecałe dwa tygodnie. Spotkali się gdzieś na ulicy i zaczęli razem grać. Gerson, to Meksykanin, od trzech lat podróżuje sam po Ameryce Południowej z wiolonczelą i grając zarabia na nocleg i jedzenie. Efrain jest Kolumbijczykiem, podejrzewamy go o jakieś indiańskie korzenie ze względu na jego wygląd oraz podejście do świata. Efrain gra głównie na gitarze i harmonijce i w przeciwieństwie do Gersona nie ma wykształcenia muzycznego. Obaj bez wątpienia mają talent o czym przekonałyśmy się podczas prywatnego koncertu pod palmami.


Nudny początek dnia nie zapowiadał tego, że wieczór upłynie nam tak miło, na wspólnym graniu z lokalnymi muzykami przy argentyńskim winie z kartonu. Trzeba przyznać, że wzbudziłyśmy niemałe zaciekawienie wśród przechodniów, bo niby dlaczego gringos muzykują z tubylcami?







Kolejnego dnia miałyśmy wyruszyć dalej na wschód, w stronę Bogoty. Jednak nie mogłyśmy sobie odmówić zaproszenia do leśnej górskiej chatki Efraina. Zresztą nie miałyśmy za bardzo wyboru, bowiem chłopaki już z samego rana czekali na nas pod hotelem, w którym spałyśmy :) Tak więc kolejne dwa dni spędziłyśmy w towarzystwie kolumbijskiej muzyki, kultury, jedzenia, gdzieś na wzgórzu niedaleko Santa Rosy. Zanim tam jednak dotarliśmy, to poszliśmy razem "na żebry". Podobno naszą obecność miała pozytywnie wpłynąć na datki, jednak nasz akompaniament sztućcowy nie przypadł słuchaczom do gustu i w następnej restauracji musiałyśmy się schować ;)


Efrain mieszka bardzo skromnie, jak większość Kolumbijczyków, co jednak w żaden sposób nas nie zniechęciło. Dobrze jest od czasu do czasu zapomnieć o cywilizacji, internecie i wykąpać się w zimnej wodzie z wiadra.





Wieczorem urządziliśmy sobie wspólne granie, Kasia przypomniała sobie grę na gitarze oraz dostała naukę gry na bębnach i szło jej całkiem nieźle. Ja dostałam pod opiekę grzechotki. Polsko-kolumbijsko-meksykański zespół zdecydowanie miałby szansę bytu. Nieco później z głośnika popłynęły gorące latynoskie rytmy i zaczęły się dzikie tańce na boso. Śmiechom i wygłupom nie było końca. Dawno tak się nie wytańczyłyśmy!


Kolejnego dnia udaliśmy się na spacer do pobliskiej kaskady przez strome zbocze porośnięte krzakami kawy. Zastanawiamy się jak tubylcy zbierają jej nasiona przy takim nachyleniu? My ledwo zeszłyśmy na dół... Sama kaskada okazała się być piękna, ale lodowata woda skutecznie nas odstraszyła od kąpieli, której nie odmówili sobie trzęsący się jak galareta dwaj macho.




Po zebraniu drewna na opał wróciliśmy do domu by przygotować obiad. I tak leniwie minął nam tutaj czas. Warto było tu przyjechać, spotkać wreszcie kogoś z kim można porozmawiać o różnicach kulturowych i zadać wszystkie dręczące nas pytania.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

AddThis