sobota, 5 kwietnia 2014

Wersja platinum

Ciężko się wybrać tutaj w góry, bo albo nie ma szlaków, albo samemu nie wolno, albo nikt nic na ten temat nie wie. A o mapach to już wogóle można zapomnieć. W rejonie, gdzie obecnie jesteśmy znajduje się jedno z trzech pasm kolumbijskich Andów - Kordyliera Centralna. W jej obrębie utworzono park narodowy Los Nevados z 8 wulkanami. Jednym z nich jest Nevado del Ruiz o wysokości 5311 m n.p.m., drugi najbardziej aktywny wulkan Kolumbii. Nie mając innego wyboru wykupiłyśmy zorganizowaną wycieczkę w wersji "platinum", czyli z zapewnionym dojazdem, ubezpieczeniem, wyżywieniem i opieką przewodnika. Był nim niezwykle sympatyczny starszy pan, który akurat tego dnia obchodził urodziny. Na szczęście mówił po angielsku, więc Kasia mogła sobie z nim swobodnie porozmawiać.




Nevado del Ruiz to czynny wulkan i chociaż obecnie nie znajduje się w fazie aktywności, to nigdy nic nie wiadomo. Ostatni raz do jego erupcji doszło w 1985 roku, wówczas lawa rozpuściła część znajdującego się na jego zboczach lodowca i lawiny błotne zalały przyległe wioski w promieniu 100 kilometrów. Życie straciło wtedy aż 30 000 osób. Wybuch tego wulkanu uważany jest za największą katastrofę związaną z erupcją wulkanu w XX wieku. To jedyny wulkan na świecie, którego lawa nie jest szara ale różowa, gdyż zawiera duże ilości żelaza.



Krajobraz wokół samego wulkanu sprawia wrażenie księżycowego. Poza skałami nie ma tu nic. Ponoć kręci się tutaj sceny do filmów. Zamiast na Marsa zapraszamy w kolumbijskie góry, wyjdzie taniej i szybciej :) Znajduje się tu także najwyżej położona droga na świecie prowadząca do wulkanu. Samego szczytu nie udało nam się dojrzeć przez kłębiące się gęste chmury. Dotarłyśmy na wysokość 4444 m n.p.m. Szkoda, że wwiezione, a nie wlazłyśmy o własnych siłach, ale nie wiem czy byłybyśmy do tego zdolne, bo powietrze tu rzadsze i trochę kręciło nam się w głowie.










Fajnie wygladają tu palmy, które musiały przystosować się do wysokości i dużo niższych temperatur.





Nam ciężko było nie szczękač zębami z zimna. Niektórzy mieli nawet sine paznokcie.




W drodze powrotnej udaliśmy się na gorące źródła,  żeby krew w żyłach znowu zaczęła nam krążyć. 45°C to w sam raz żeby się zagrzać i spocić.











2 komentarze:

  1. No, no, no, nie wiedziałam, że po taki piękny manicure jedzie się na szczyt wulkanu, a nie do salonu kosmetycznego!

    OdpowiedzUsuń
  2. oj ale tam faktycznie księżycowo!

    OdpowiedzUsuń

AddThis