czwartek, 24 kwietnia 2014

Aleja wulkanów

Ekwador to niewielki kraj, który poza Wyspami Galapagos znany jest z wulkanów. Spośród 31 znajdujących się tu wulkanów, 8 jest nadal aktywnych. Tworzą one tzw. Aleję Wukanów, która pokrywa się z łańcuchem Andów biegnącym wzdłuż kraju. W niewielkiej odległości od Quito rozpoczyna się jeden z kilku treków, zwany trekiem Kondora, który kluczy między wulkanami: Antisana i Cayembe by po kilku dniach dorzeć do kolejngo z nich - Cotopaxi. Po skompletowaniu brakującego na biwak sprzętu, czyli kuchenki oraz odzienia dla Vincenta ruszyliśmy w góry. Trek okazał się być bardzo wymagający. Po pierwsze ścieżka nie była oznakowana, po drugie ciężko ją było odnaleźć. Podłoże jest błotniste a niejednokrotnie bagniste, więc albo się po nim ślizgaliśmy, albo zapadaliśmy na tyle głęboko, że do moich butów wlewało się cuchnące błoto. Wątpię byśmy zaszli gdziekolwiek bez GPS-u przedzierając się przez te chaszcze. Przez kilka dni nie spotkaliśmy nikogo na naszej trasie, nie licząc miejscowego rolnika na koniu. Góry, dzikie konie, pustka i cisza. Coraz trudniej o takie miejsca na naszej planecie.







Po kilku dniach odpoczynku dla ramion od kilkunastokilogramowego plecaka pojechaliśmy do miejscowości Quilotoa, znanej z pięknego jeziora wypełniającego krater wygasłego wulkanu. Woda ma niesamowity kolor, który zawdzięcza występującym w podłożu minerałom. Ładnie, ale bardziej turystycznie.Widać, że jest to cel weekendowych wycieczek Ekwadorczyków.

W Ekwadorze, podobnie jak w Kolumbii transport kolejowy praktycznie nie istnieje, poza jedną trasą przygotowaną specjalnie dla turystów. Biegnie ona z Quito do Guayaquill i jest ponoć piękna, ale mogą sobie na nią pozwolić tylko zamoźni turyści. Zmęczeni podróżowaniem autobusami zaszyliśmy się na kilka dni w górach niedaleko miejscowości Riobamba. Zatrzymaliśmy we wsi Urbina, w klimatycznym domu Rodrigo, który jest przewodnikiem górskim. Tutaj mieliśmy okazję zobaczyć świnki morskie, znany przysmak ekwadorskiej kuchni. Nie oparliśmy się pokusie spróbowania tego smakołyku. Ja muszę przyznać, że zdecydowanie wolę marchewki:-)



Kolejną noc spędziliśmy w chacie już z widokiem na Chimborazo - najwyższy wulkan Ekwadoru. Miejsce tak odludne, że aż dziwnie. Trudno opisać jak majestatyczne są Andy. Wielkie, zielone grzbiety górskie porozcinane siatką dolin ze schowanymi w chmurach szczytami wulkanów. Mieliśmy sporo szczęścia, bo wulkan odsłonił się prawie całkowicie spośród gęstwiny chmur. Nawet Pimpak, nasz nowy przyjaciel (pies Rodrigo) wpatrywał się w niego niczym zahipnotyzowany.


Po nocy w zadymionej i pokrytej strzechą chacie wróciliśmy do Urbiny w strugach ekwadorskiego deszczu. Miejscowi mówią, że są tutaj dwie pory roku, jedna, gdy pada deszcz i druga, gdy bardzo mocno pada. Póki co, deszcz nie dał nam się bardzo we znaki. I dobrze, bo mam tylko jedną parę długich spodni :-)

Ciekawostką jest fakt, że właśnie tutaj mieszka ostatni na świecie iceman. Nawet nie wiem jak to słowo poprawnie przetłumaczyć na język polski. Don Baltazar, to sędziwy pan, który całe swoje życie spędził na odrębywaniu lodu ze znajdujacego się na stokach Chimborazo lodowca. Wielkie i ciężkie lodowe bryły przytroczone do grzbietu muła są znoszone do miasta. W czasach kiedy nie było lodówek lodowymi bryłami wykładano specjalne pomieszczenia, które spełniały rolę chłodni. Obecnie lód z lodowca jest używany do przygotowywania mrożących krew w żyłach soków. Więcej o lodowym człowieku można dowiedzieć się tutaj: http://thelasticemerchant.com





1 komentarz:

  1. A jednak odnalazłaś się, i to w parze z przystojnym dżentelmenem!!!

    OdpowiedzUsuń

AddThis