wtorek, 6 maja 2014

Kurczak rządzi Ekwadorem

Przyzwyczaiłam się już do  panującego w górach chłodu i nie sądziłam, że będę miała jeszcze okazję narzekać na upał i duchotę. Po ośmiu godzinach podróży dotarliśmy na wybrzeże, do mejscowości Puerto Lopez, niewielkiego rybackiego miasteczka. Rozczarowałam się opuszczając góry, bo im bliżej wybrzeża, tym więcej śmieci. Ciepły i wilgotny klimat jest idealny dla komarów, które dały nam się mocno we znaki w naszej chacie. Nie pomagała nawet moskitiera.


Będąc tak blisko morza nie sposób było nie spróbować czegoś co smakuje inaczej niż kurczak. Kurczak, czyli pollo jest dostępny w Ekwadorze na każdym kroku. Przyrządzany na różne sposoby, zawsze serwowany z ryżem, tylko czeka na pożarcie. Co druga restauracja ma w swojej nazwie wyraz kurczak. Jestem prawie pewna, że kurczak mógłby spokojnie zająć miejce kondora na ekwadorskiej fladze. (Mamo, pamiętaj, źe zamówiłam sobie bigos i pierogi na niedzielny obiad:-) ).
Tak więc, zamiast drobiu przez dwa dni odkrywałam jak smakują owoce morze. Ośmiornica, langusta, krewetki, małże i inne nieboraki pływały sobie beztrosko w sopa de marinero. Pyszne jest też ceviche, podawane na zimno marynowane owoce morza z kawałkami pomidorów, papryki i ziołami.




Kolejnego dnia rano czekała na mnie niespodzianka w postaci kawałka pysznego, czekoladowego tortu ze świeczką. Mam nadzieję, że moje życzenie się spełni, pomimo, iż Vincent zjadł z tego prawie połowę.


Potem wybraliśmy się na wycieczkę rowerami na pobliską plażę. Tym razem obyło się bez wywrotki, choć miejscami było stromo, a pod kołami biegało mnóstwo jaszczurek. Nad wodą krążyły pelikany, które potrafią nurkować w celu złapania ryby do niezwykle pojemnego dziobu.
Po wieczornej kolacji opiliśmy moje urodziny tanim, chilijskim winem z kartonu. Nazajutrz, żadne z nas nie usłyszało budzika i o mały włos nie zdążylibyśmy na autobus do Quito. Jak widać tanie wino jest dość skuteczne, a w połączeniu z piwem gwarantuje kilkuminutową czkawkę:-)




A ja właśnie znajduję się w pozycji półleżącej z nogami na szybie w autobusie, w którym siedzimy już 10,5 godziny. Według rozkładu jazdy już powinniśmy być w stolicy, ale wszystko wskazuje na to, że czeka nas jeszcze kilka godzin przejażdżki. Nasz autobus zatrzymywał się bardzo często na trasie, albo żeby zabrać stojących przy drodze pasażerów albo żeby mieli szansę wskoczyć uliczni sprzedawcy oferujący jedzenie i napoje (to akurat jest przydatne) oraz wszystko inne począwszy od nożyczek, słuchawek, pamięci usb, okularów słonecznych po cudownie uzdrawiające medykamenty. Sprzedawcy tych ostatnich należą do naszych ulubionych. Z łatwością można ich rozpoznać, zawsze są to mężczyźni, schludnie ubrani, z torbą na ramieniu, w której przewożą magiczne mieszanki. Po uprzejmym powitaniu pasażerów rozpoczynają monolog, który rzadko kiedy trwa krócej niż 20 minut. Są oni tak ekspresyjni w wypowiedzi, że nawet mój słaby hiszpański pozwala zrozumieć, iż oferują produkt najlepszy z najlepszych. Wszak proponowany specyfik pomaga na różnego rodzaju bóle, dobrze wpływa na metabolizm, likwiduje hemoroidy, leczy prostatę, poprawia erekcję, mogą go spożywać dzieci, dorośli i osoby starsze. I jak się temu oprzeć?!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

AddThis