Na początku kierujemy słowa do jednej z naszych stałych Czytelniczek. Niejaka Anna Voo ciągle i uparcie doprasza się o kurę z autobusu. Przykro nam Anno, ale kury jak nie było, tak nie ma, ale będzie. Dajemy słowo!
Z racji tego, że nie przepadamy za dużymi miastami, to szybko pożegnałyśmy Santa Martę i wyryszyłyśmy na wschód, by zobaczyć piękne plaże wybrzeża karaibskego chronione w obrębie Parku Tayrona. Jadąc lokalnym busem ocierałyśmy krople potu z czoła, bo tych spływających ciurkiem po plecach już nie było jak. Po dotarciu do miejscowości El Zaino, odbyciu mini szkolenia, co wolno robić w parku, a czego nie, uiszczeniu stosownej opłaty (odpowiednio wysokiej dla turystów zza granicy) zaczęłyśmy spacer z plecakami. Ostatnio rzadko miałyśmy okazję ćwiczyć nasze zastane kości, więc dało nam się to trochę we znaki. Na osłodę był sok z ananasa oraz naprawdę piękna plaża. Warto było się tu tarabanić taki kawał drogi.
Co więcej czekała nas noc w hamaku pod dachem z palmy kokosowej. Wszystko było ekscytujące do czasu, gdy trzeba było wleźć do hamaka, potem z niego nie wypaść i ułożyć się wygodnie. Nie wiem, która z nas kreciła się bardziej w nocy, ale obie się nie wyspałyśmy. Hamaki są fajne i kolorowe, ale wolimy chyba zwykły materac ;) Ponadto miałyśmy w nocy gości - coś wygryzło dziurę w lnianaj torbie Kasi i próbowało pożreć nasze śniadanie, czyli kaszę mannę, budyń i banany, a drugie coś, łaziło po dachu, centralnie nad moim hamakiem i szeleściło dziwacznie. Co za wieczór, co za noc...?
Kolejnego dnia o poranku zrobiłyśmy sobie spacer na kolejną plażę i po śniadaniu prawdziwego podróżnika opuściłyśmy rajskie wybrzeże pełne wszędobylskich krabów, próbujących rozłupać kokos zwinnych małpek oraz śmiesznych świnek, lub ciemnych, świnkopodobnych zwierzątek, bo właściwie nie wiemy, co to było ;)
Naszym kolejnym celem było Palomino, wioska oddalona o kolejne 2 godziny drogi na wschód. Niestety z naszym budżetem ciężko było znaleźć fajną miejscówkę blisko morza. Ostatecznie zdecydowałyśmy się zostać w centrum wioski, w hostelu, w którym już chyba dawno nikt nie nocował, sądząc po zapachu stęchlizny w naszym pokoju. Ale miałyśmy klimę, a ręcznik Kasi pachniał babcinymi perfumami ;)
Jak wiecie pijemy tu mnóstwo soków, które super gaszą pragnienie w tym upalnym i dusznym klimacie. Szukając dobrej miejscówki z jugos (jugo=sok) zostałyśmy pokierowane do pewnego, starszego pana. Wiedzione instynktem odkrywcy zamówiłyśmy soki z zupełnie nieznanych nam owoców. Chciałyśmy wypić sok na mleku, trzy razy dopytywałam, czy będzie mleko i pan zapewniał, że będzie, choć nigdzie go nie było widać. Naiwna, nie określiłam, że mam na myśli swieże mleko. Mleko było, ale w proszku;) Jeden z tych owoców - borojo- ponoć dobrze wpływa na potencję.
Baranquilla była naszym kolejnym celem w drodze do Kartageny. Ponoć to drugie w kolejności po Rio de Janeiro miasto znane z karnawału na tym kontynencie. Nam będzie sie kojarzyć jedynie z odrapanym hotelem i kawałkiem twarogu zawieszonym na klimatyzacji, bo nie było lodówki:-)
Luźnych spostrzeżeń kilka
Ludzie w okolicznych wioskach żyją głównie ze sprzedaży:
-owoców i warzyw, wszędzie pełno straganów uginających sie pod kiściami bananów; malutkich-najpyszniejszych, dużych-jak u nas oraz platano, czyli tych wielkich bananów do smażenia; pełno tu mango, ananasów, lulo, marakuji, słodkich ziemniaków, pomidorów i pieron jeden wie czego jeszcze
- jedzenia, już skoro świt czekają świeże, tłuściutkie i pachnące arepy oraz empanady
- paliwa, które sprzedawane wprost przy drodze wyczekując cierpliwie na kupca w małych baniakach z przytwierdzoną prowizoryczną rurką-lejkiem (wątpię by obowiązywały tu jakieś zasady bezpieczeństwa, bo wielkie beczki pełne paliwa stoja tylko kilka metrów od drogi, pod byle jakim dachem).
Najciekawsze jest to, że większość zabudowań jest skoncentrowana wzdłuż głownej drogi, która jest centrum życia wioski. Mieszkańcy siedzą sobie na krzesłach przed domami i czekają, patrzą, rozmawiają i tak niespiesznie upływa im czas. Od czasu do czasu zaczepią turystę w nadzieji, że uda się coś więcej zarobić.
Nasze najgorsze spostrzeżenie to walające się wszędzie śmieci. Stosy śmieci pływają w rzekach, są na poboczach, na kawałkach zielonej przestrzeni, w rowach, po prostu wszędzie. Brak tu świadomości ekologicznej, bo nieraz widziałyśmy jak kolejna plastkowa butelka wylatuje przez okno busa. Szkoda, bo byłoby tu naprawdę ładnie.
Z racji tego, że nie przepadamy za dużymi miastami, to szybko pożegnałyśmy Santa Martę i wyryszyłyśmy na wschód, by zobaczyć piękne plaże wybrzeża karaibskego chronione w obrębie Parku Tayrona. Jadąc lokalnym busem ocierałyśmy krople potu z czoła, bo tych spływających ciurkiem po plecach już nie było jak. Po dotarciu do miejscowości El Zaino, odbyciu mini szkolenia, co wolno robić w parku, a czego nie, uiszczeniu stosownej opłaty (odpowiednio wysokiej dla turystów zza granicy) zaczęłyśmy spacer z plecakami. Ostatnio rzadko miałyśmy okazję ćwiczyć nasze zastane kości, więc dało nam się to trochę we znaki. Na osłodę był sok z ananasa oraz naprawdę piękna plaża. Warto było się tu tarabanić taki kawał drogi.
Co więcej czekała nas noc w hamaku pod dachem z palmy kokosowej. Wszystko było ekscytujące do czasu, gdy trzeba było wleźć do hamaka, potem z niego nie wypaść i ułożyć się wygodnie. Nie wiem, która z nas kreciła się bardziej w nocy, ale obie się nie wyspałyśmy. Hamaki są fajne i kolorowe, ale wolimy chyba zwykły materac ;) Ponadto miałyśmy w nocy gości - coś wygryzło dziurę w lnianaj torbie Kasi i próbowało pożreć nasze śniadanie, czyli kaszę mannę, budyń i banany, a drugie coś, łaziło po dachu, centralnie nad moim hamakiem i szeleściło dziwacznie. Co za wieczór, co za noc...?
Kolejnego dnia o poranku zrobiłyśmy sobie spacer na kolejną plażę i po śniadaniu prawdziwego podróżnika opuściłyśmy rajskie wybrzeże pełne wszędobylskich krabów, próbujących rozłupać kokos zwinnych małpek oraz śmiesznych świnek, lub ciemnych, świnkopodobnych zwierzątek, bo właściwie nie wiemy, co to było ;)
Naszym kolejnym celem było Palomino, wioska oddalona o kolejne 2 godziny drogi na wschód. Niestety z naszym budżetem ciężko było znaleźć fajną miejscówkę blisko morza. Ostatecznie zdecydowałyśmy się zostać w centrum wioski, w hostelu, w którym już chyba dawno nikt nie nocował, sądząc po zapachu stęchlizny w naszym pokoju. Ale miałyśmy klimę, a ręcznik Kasi pachniał babcinymi perfumami ;)
Jak wiecie pijemy tu mnóstwo soków, które super gaszą pragnienie w tym upalnym i dusznym klimacie. Szukając dobrej miejscówki z jugos (jugo=sok) zostałyśmy pokierowane do pewnego, starszego pana. Wiedzione instynktem odkrywcy zamówiłyśmy soki z zupełnie nieznanych nam owoców. Chciałyśmy wypić sok na mleku, trzy razy dopytywałam, czy będzie mleko i pan zapewniał, że będzie, choć nigdzie go nie było widać. Naiwna, nie określiłam, że mam na myśli swieże mleko. Mleko było, ale w proszku;) Jeden z tych owoców - borojo- ponoć dobrze wpływa na potencję.
Baranquilla była naszym kolejnym celem w drodze do Kartageny. Ponoć to drugie w kolejności po Rio de Janeiro miasto znane z karnawału na tym kontynencie. Nam będzie sie kojarzyć jedynie z odrapanym hotelem i kawałkiem twarogu zawieszonym na klimatyzacji, bo nie było lodówki:-)
Luźnych spostrzeżeń kilka
Ludzie w okolicznych wioskach żyją głównie ze sprzedaży:
-owoców i warzyw, wszędzie pełno straganów uginających sie pod kiściami bananów; malutkich-najpyszniejszych, dużych-jak u nas oraz platano, czyli tych wielkich bananów do smażenia; pełno tu mango, ananasów, lulo, marakuji, słodkich ziemniaków, pomidorów i pieron jeden wie czego jeszcze
- jedzenia, już skoro świt czekają świeże, tłuściutkie i pachnące arepy oraz empanady
- paliwa, które sprzedawane wprost przy drodze wyczekując cierpliwie na kupca w małych baniakach z przytwierdzoną prowizoryczną rurką-lejkiem (wątpię by obowiązywały tu jakieś zasady bezpieczeństwa, bo wielkie beczki pełne paliwa stoja tylko kilka metrów od drogi, pod byle jakim dachem).
Najciekawsze jest to, że większość zabudowań jest skoncentrowana wzdłuż głownej drogi, która jest centrum życia wioski. Mieszkańcy siedzą sobie na krzesłach przed domami i czekają, patrzą, rozmawiają i tak niespiesznie upływa im czas. Od czasu do czasu zaczepią turystę w nadzieji, że uda się coś więcej zarobić.
Nasze najgorsze spostrzeżenie to walające się wszędzie śmieci. Stosy śmieci pływają w rzekach, są na poboczach, na kawałkach zielonej przestrzeni, w rowach, po prostu wszędzie. Brak tu świadomości ekologicznej, bo nieraz widziałyśmy jak kolejna plastkowa butelka wylatuje przez okno busa. Szkoda, bo byłoby tu naprawdę ładnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz